wtorek, 21 grudnia 2010

"Chrzest" Marcina Wrony

Tytuł „Chrzest” przywodzi na myśl jakieś religijne odniesienia. W filmie jednak są one marginalne i raczej nie wykorzystane (Janek w pewnym momencie mierzy się z Chrystusem na krzyżu, a Gruby wyrzeka się zła). Chrzest i jego symbolika, choć widzimy ceremonię chrztu w ostatnich scenach, jest wykorzystana tylko w świeckim wymiarze znaczeniowym, jako rytuał przejścia. Film zaczyna się i kończy w wodzie. W rzece jeden z przyjaciół ratuje życie drugiemu; w rzece, jeden z przyjaciół zabija drugiego. W dniu chrztu syna, Michał zostaje zamordowany przez Janka, ojca chrzestnego. Życie wyłoniło się z chaosu wody i w chaosie wody się pogrążyło, ciągnąc za sobą obydwu przyjaciół.


Film jest dobrze, przejrzyście skonstruowany. Wydaje się być z początku filmem o małżeńskim trójkącie, ale szybko okazuje się, że coś tu nie pasuje. Michałowi udało się stworzyć dobre życie: dobra praca, piękne mieszkanie i wspaniały samochód, kochająca żona i małe dziecko. Stabilna szczęśliwa rodzina. W końcu, różnych drobnych szczegółów, domyślamy się, że jednak są to ostatnie jej dni. Michałowi kończą się pieniądze na opłacenie haraczu. Rośnie coraz bardziej napięcie pomiędzy pięknem i pełnią życia, którą się udało osiągnąć, a nieuchronną koniecznością śmierci. Jak w greckiej tragedii, bohater nie ma gdzie i jak uciec przed losem, przed ścigającą go przeszłą winą, która była wynikiem innej winy. Zaplątanie w sieci zła, zapewne ze strachu, lęku, braku pomysłu na życie, czy braku perspektyw.


Michał ma plan, zwariowany plan: chce, by Janek został mężem jego żony. Chce ich zbliżyć do siebie, ale jednocześnie nie może się z tym pogodzić i ciągle chce mieć ją tylko dla siebie. Magda jest trochę naiwna, łatwowierna, bierze wszystko za dobrą monetę, choć próbuje ustawiać Michała w jakiś drugorzędnych sprawach. Michał natomiast okłamywał Magdę całe ich krótkie życie razem. Nigdy nie powiedział jej co robił wcześniej i dlaczego ostatnio tak dziwnie się zachowywał. Pojawia się pytanie, czy czasem jego ideałem nie było jakieś sztuczne życie? Chciał chyba bronić Magdę i dziecko przed całym złem, w które sam się władował. Ale czy na tym polega miłość? Czy na tym polega głęboka relacja między osobami? Czy nie jest to trochę patriarchalne? Być może też dlatego Michałowi cała sytuacja wydaje się bez wyjścia. Do końca milczy, i składa siebie niejako w ofierze za spokój swoich najbliższych. Ale właśnie, czy ta ofiara przyniesie spokój?


Janek zabił Michała. Być może zabił go, gdyż chciał mu oszczędzić cierpienia, zarówno tego rozstroju psychicznego, jaki niosło ze sobą czekanie na śmierć, jak i fizycznego, które widział jak może być okrutne, gdy wiązł udział w akcji Grubego. Janek, niestety, nie potrafił inaczej pomóc przyjacielowi. Jest zmuszony szybko dojrzewać, zabrać się za bary z powagą życia. Nie można ciągle być sztubakiem, wesołym chłopakiem, który żyje od imprezy do imprezy, i tak naprawdę nie wie, czego chce od życia, poza tym, by było wesoło. Był zmuszony zbyt szybko dojrzewać. Nie da się jednak przeskakiwać zmarnowanego czasu. Dlatego jest bezradny. Zderzenie z problemami życia zastało go całkowicie nieprzygotowanym. Naiwne próby rozmowy z Grubym na temat Michała kończą się tym, że sam staje się przestępcą i mordercą biorąc udział w brutalnej akcji (najokropniejsze sceny przemocy fizycznej w całym filmie). W końcu staje się zabójcom przyjaciela.


Czy Janek podejmie plan Michała? Jeśli tak, będzie musiał podobnie jak on kłamać Magdzie, a Gruby, świadek zabójstwa, będzie miał i na niego haczyk? Czy i on nie powtórzy czasem losu Michała?

„Chrzest”, dramat obyczajowy, Polska, 2010, 86 min. Reżyseria: Marcin Wrona, scenariusz: Grzegorz Jankowski, Grażyna Trela, Dariusz Glazer, zdjęcia: Paweł Flis, muzyka: Marcin Macuk. Występują: Tomasz Schuchardt, Wojciech Zieliński, Natalia Rybicka. Premiera: światowa: 26 maja 2010; polska: 22 października 2010.

Zima Kościoła?

Czy z Kościołem jest aż tak źle?

O Kościele dyskutować warto. Zwłaszcza gdy do dyskusji zachęca osoba mocno w sprawy wiary zaangażowana i oddana służbie Chrystusowi. Taką osobą z pewnością jest o. Ludwik Wiśniewski OP. Głosów takich należy życzliwie wysłuchać, starać się wniknąć w intencję, co nie znaczy zawsze i we wszystkim się zgadzać.

O. Wiśniewski z pewnością formułuje wiele intuicyjnych ocen, tzn., nie popartych badaniami i analizami. Ale nie byłbym takim dogmatycznym „naukowcem”, który wierzy tylko badaniom, zwłaszcza w tak trudno uchwytnych sprawach, jakimi są wiara i życie duchowe, stan duchowy człowieka i społeczeństwa. Tego nie da się wyczytać z żadnych, nawet najlepszych badań. To trzeba po prostu wyczuć. Prorocy Izraela nigdy nie prowadzili badań socjologicznych, a jednak ostro krytykowali zły stan społeczeństwa, religii i wiary i zapewne ich współcześni zarzucali im arbitralność i przesadność. (Oczywiście nie chcę tutaj robić z o. Wiśniewskiego proroka – proroctwa weryfikuje czas). Myślę, że jedną z funkcji zakonników jest właśnie być głosem prorockim, może czasem trochę przesadzonym i wyolbrzymionym, posługującym się metaforami i obrazami, tak jak św. Jan Chrzciciel. Suche wywody naukowców i nudnych nieraz teologów zagłaskujących wszystko wprawnym słowem wnoszą bardzo mało. Aby coś się ruszało potrzeba także poruszenia emocji, wyobraźni (której tak często brakuje w Kościele), intuicji. Używanie wyłącznie tzw. czystego rozumu i obiektywnych racji w naukach humanistycznych i filozofii, jak to świetnie pokazuje Dostojewski, prowadzi zbyt często do monstrualnych i tragicznych w skutkach racjonalizacji.

Oczywiście, o. Wiśniewski jest w swojej wypowiedzi niejasny a może i omylny, np. nie wiadomo, jak rozumie termin „katolicki” i wydaje się, że posługuje się nim arbitralnie, jednym go odmawiając a innym przypisując. Nie wiem też, co rozumie przez „prawdziwą „twarz” Kościoła”. Odnoszę wrażenie, że chyba chodzi mu o idealną (wedle jakiegoś ideału) twarz Kościoła. A może prawdziwą jest właśnie ta realna. Myślę także, że bardzo niesprawiedliwe jest stwierdzenie: „wydaje się, że "piętą Achillesa" naszego polskiego Kościoła, w tym biskupów i kleru, jest nieumiejętność komunikowania się ze zmieniającym się światem.” Na szczeblu lokalnym jest podejmowanych bardzo dużo inicjatyw, wielu księży, wiele zakonnic i zakonników oraz świeckich osób eksperymentuje, ale nie rozdmuchuje tego, co robi. Raz eksperyment się udaje raz nie. Ale jest duże pragnienie, zwłaszcza wśród młodych duchownych, a także świeckich, by komunikować się i dotrzymywać kroku zmieniającemu się światu. Nie jest to łatwe, gdyż ten zmieniający się świat jest ambiwalentny i potrzeba nieraz wiele czasu, prób i błędów by wytyczyć sobie drogę. Zgadzam się, że „Polski Kościół czeka wielka praca nad językiem, którym przemawiamy do wiernych.” Ale muszę powiedzieć, że jako młody kapłan i zakonnik, znowu nie tak często spotykałem się z kazaniami, o jakich mówi o. Wiśniewski (pewnie w rejonach wiejskich jest ich więcej niż w obszarach miejskich). Na pewno zawsze można homiliom coś zarzucić, nie jest to jednak katastrofa i myślę, że widać poprawę na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Zgadzam się, że nie wolno pozwolić, by Kościół w Polsce był kojarzony z jednym nurtem, tym radiomaryjnym. Byłoby to bardzo źle, przede wszystkim dlatego, że fałszywie – Kościół w Polsce jest różnorodny. Niemniej warto zapytać, dlaczego innych środowisk katolickich, nawet bardzo zasłużonych, nie stać na to, by wyłonić z siebie jakieś charakterystyczne twarze (może być ich wiele) i być bardziej widocznymi? Poza tym, dlaczego twarzami Kościoła mają być tylko biskupi? Dla wielu młodych twarzami Kościoła są np. Szymon Hołownia, Jacek Prusak SJ i inni, nie mówiąc o kilku charyzmatycznych duchownych oraz świeckich.

Ogólnie mówiąc, po przeczytaniu listu, mam wrażenie, że o. Wiśniewski za dużo słucha Radio Maryja i zbyt często czyta „Nasz Dziennik”. Dla mnie jego wypowiedzi oraz ton listu są zrozumiałe, gdy się je umieści na tym właśnie tle i odczyta jako reakcja na poczynania tego środowiska. Poza tym środowiskiem natomiast dzieje się dużo dobrego, choćby tylko przykładowo w dominikańskich duszpasterstwach akademickich i jezuickich domach rekolekcyjnych.

Pozwalając sobie na szersza refleksję, myślę, że trudno wymagać od dyskursu o Kościele by przebiegał wedle jakiś wyimaginowanych standardów. Tym bardziej, że w Polsce jeszcze nie mamy wyrobionego w tym zakresie jakiegoś standardu ani kultury. Być może chodzi nawet o różne standardy. Ludzie dyskutują o Kościele z różnych pozycji, z wnętrza odmiennych światopoglądów i odległych od siebie punktów widzenia. Różne opowieści nakładają się na siebie, interferują, wzmacniając się lub osłabiając. Kościół po prostu tak z tych punktów widzenia wygląda. I na pewno coś można zrobić, żeby wyglądał inaczej. Dziwne wydaje się wskazywanie przez niektórych publicystów, którym mediom wolno, a którym nie wolno dyskutować o Kościele. Do Kościoła jako także społeczności widzialnej można podchodzić za pomocą kategorii służących do oceny innych widzialnych społeczności. Dyskursy o Kościele były i będą różne. Oczywiście, nie zwalnia to z krytycznej oceny danego dyskursu.

Na pewno potrzeba debaty o Kościele, do której zachęca o. Wiśniewski (nawet ci, którzy powątpiewają o tym, zabierając głos, przyłączają się do dyskusji). Debaty zmuszają do myślenia, konstruowania argumentów, czytania książek, konsultowania ekspertów, testowania własnej kultury komunikacji oraz zachęcają do weryfikacji własnych postaw. Przede wszystkim mają duży wkład może nie tyle do rozwiązania spornych kwestii, co do ich ujaśnienia, sprecyzowania, ukazania ich subtelności oraz złożoności. I już samo to jest bardzo cenne. Być może nawet niekiedy debaty pokazałyby, że za różnymi niemożnościami w Kościele stoją po prostu bardzo „ludzkie sprawy”. Moją postawę, co do zmian w polskim Kościele określiłbym raczej jako ostrożny i krytyczny optymizm.

Gdzieś w Polsce

niedziela, 21 listopada 2010

Essential Killing

Film jest opowieścią o koszmarnej ucieczce człowieka, który chce przeżyć. Wszystko dzieje się w ciszy. Główny bohater jest głuchy. Znalazł się w miejscu i czasie, które uczyniły z niego w oczach innych terrorystę. Opresja wzbudziła w nim lęk, lęk, który prowadzi do kolejnych morderstw. Jakoś dziwnie się one przytrafiają, niechcąco, automatycznie, odruchowo. Instynktowe dążenie do przetrwania w praktycznie beznadziejnej sytuacji zaciemnia wszystko, jest tylko odruch. Dodatkowo, najnowsza technika, armie dobrze wyszkolonych żołnierzy, zwierzęta, z jednej strony, z drugiej, samotny człowiek pozbawiony zdolności słyszenia. Można poczuć się nieswojo. Jak to jest możliwe, że w naszej zhumanizowanej zachodniej cywilizacji człowiek doprowadza człowieka do takiej sytuacji?

Film posiada też pewien wątek religijny. Wspomnienia muzułmańskich nabożeństw, fragmentów z Koranu i kazań powracają w chwilach osłabienia. Wydają się dodawać siły. Uciekinier idzie dalej. W całej samotności jest jakaś więź ze wspólnotą, przebłysk wyższych wartości, brutalnie kruszonych przez rzeczywistość. W końcu, pewna kobieta udziela mu pomocy, leczy rany i ofiaruje białego konia (który z czasem pokrywa się czerwienią wypluwanej przez uciekającego krwi). Jest prawdopodobnie Wigilijna Noc. Śpiewane są kolędy. Czy kobieta pomaga mu dlatego, że jest religijna? A może dlatego, że dzielą ten sam los: kobieta też wydaje się być niesłysząca?

Gorąca pustynia Afganistanu nie różni się od zimnej i zlodowaciałej, najeżonej pułapkami pustej przestrzeni gdzieś w Polsce. W obydwu człowiek jest samotny i nie ma gdzie się schronić. A może nawet nie szuka schronienia. Uczyniono go zwierzęciem i potrafi tylko uciekać. Czyż nie wszyscy jakoś jesteśmy temu winni, niezależnie gdzie mieszkamy?

Film, choć poraża treścią, zachwyca formą: zrealizowany bardzo oszczędnie, niemal surowo, nasycony symboliką. Brutalność treści osadzona jest w niewzruszonym pięknie niemych pejzaży ujętych w kadrach, które wskazują na wrażliwego malarza. Piękno przyrody i sztuki jeszcze bardziej podkreśla tragiczną prawdę o ludziach.

Essential killing, reż. Jerzy Skolimowski, scenariusz: Ewa Piaskowska, Jerzy Skolimowski, zdjęcia: Adam Sikora, muzyka: Paweł Mykietyn ; obsada: Vincent Gallo, Emmanuelle Seigner, Phillip Goss thriller/wojenny, Polska, Norwegia, Irlandia, Węgry, 2010, 83 min. Premiera: 6 września 2010. Polska premiera: 22 października 2010.

niedziela, 26 września 2010

Katecheza w szkole - czy to już wszytko?

Wprowadzenie i utrzymanie lekcji religii w szkole, i to w wymiarze dwóch godzin jest znacznym sukcesem polskiego Kościoła. Według mnie, do dobrych stron tej sytuacji można zaliczyć fakt, że, z jednej strony, pozwala ona na obecność w procesie wychowawczym osoby otwarcie i z urzędu (autoryzowanej przez biskupa) reprezentującej jakąś duchową tradycję religijną (w Polsce najczęściej katolicką); z drugiej, księża i zakonnicy muszą wychodzić ze swoich klasztorów i kościołów na zewnątrz i głosić Chrystusa nie czekając aż ludzie (nie tylko uczniowie ale także nauczyciele i inni pracownicy szkoły) do nich przyjdą.

Ciesząc się z lekcji katechezy w szkole, trzeba jednak też krytycznie podejść do tego zagadnienia i zapytać się, czy jest to już wszystko, co można zrobić w temacie katechezy i mistagogii wiary? Badania socjologiczne nad młodzieżą wychowywaną przez ostatnie dwadzieścia lat w systemie szkolnym zawierającym religię sugerują mizerne owoce lekcji katechezy, czy też szerzej, dotychczasowego pomysłu na formację religijną młodych (por. badania prof. J. Baniaka). Podobne, a może nawet mizerniejsze owoce, przynoszą lekcje religii w szkołach, np. w Niemczech czy Francji (na przykłady tych krajów często bezkrytycznie powołują się zwolennicy katechezy w polskiej szkole).

Słusznie, choć zbyt rzadko, zwraca się uwagę na zdecydowaną niewystarczalność lekcji katechezy w przekazie wiary, dokładnie dlatego, że odbywa się ona w salkach szkolnych i w rytmie zajęć szkolnych, które uniemożliwiają realizację pewnych istotnych aspektów wprowadzenia w życie religijne. W gruncie rzeczy na katechezie kontynuuje się często owo nowożytne chrześcijaństwo, które „zamiast wprowadzać w mistykę, oferowało nakazy i zakazy moralne, zamiast przybliżać tajemnice wiary, wbijało do głowy katechizmowe formułki, a zamiast zachęcać do wzrostu na drodze duchowej, stawiało warunek posłuszeństwa wobec autorytetu Kościoła” (Halik, Drzewo ma jeszcze nadzieje, s.44). W rzeczywistości, nawet jeśli jest to trochę przesadzona diagnoza, to jednak płytka katecheza (ograniczona do wiedzy o religii i moralności religijnej) może być większym zagrożeniem niż jej brak. Wielu młodych bowiem wnioskuje, że jeżeli na tym polega religia, to jest ona w moim życiu zbędna. Taka lekcja katechezy może przygotowywać tylko adeptów dla tzw. nowych ruchów religijnych i New Age’u, które „troszczą” się właśnie o aspekty duchowe niemożliwe do przekazania w szkole.

Wprowadzanie lekcji religii do szkoły, jest też wprowadzaniem nie tylko jakiejś wiedzy, ale też promowaniem pewnego określonego światopoglądu. Niestety, dzieci w wieku szkolnym, zwłaszcza w okresie gimnazjum i liceum przechodzą gwałtowny okres buntu wobec narzucania im czegokolwiek, wobec odgórnego wyznaczania im w co mają wierzyć. Chcą same spróbować budować swoje podejście do świata. Oczywiście, może się to odbywać i na katechezie, ale tylko wtedy, gdy będzie ona przestrzenią pełnego szacunku dialogu z młodzieżą i propozycją, nie zaś czymś, co należy bezkrytycznie uwewnętrznić. Niestety, często jest to z różnych względów niemożliwe. Dlatego też w skutek lekcji religii, religia i Kościół zakorzeniają się w psychice młodych, zbuntowanych ludzi jako opresyjne struktury, próbujące narzucić, w odczuciu młodych, arbitralny ogląd świata. Obecność tego negatywnego odczucia i jego pielęgnowanie na lekcjach katechezy, może bardzo zaburzyć późniejszą recepcję religii i stosunek do spraw religii i moralności chrześcijańskiej.

Zwraca się też uwagę – i słusznie – że lekcja religii w szkole nie zadziała, gdy nie będzie oparcia w rodzinie, czyli wśród dorosłych. Jednakże wydaje się, że często jest przeceniane coś, co można by nazwać „zdolnością katechetyczną” rodziców. Niestety, rodzice zastraszająco często posiadają wiedzę religijną – w najlepszym wypadku – na poziomie szkoły średniej i to głównie w postaci „szumów” informacyjnych, które rzadko dają całościową wizję, oddają piękno i głębię wiary. Pozbawieni są też często doświadczenia duchowego i umiejętności pogłębionej modlitwy. Nawet ci, którzy kiedyś byli bardziej aktywni religijnie, w skutek pędu życia, presji kulturowej, ekonomicznej, prywatyzują swoją wiarę – która w dorosłym życiu nie znajduje impulsów do rozwoju – do tego stopnia, że nie ukazują jej nawet w założonych przez siebie rodzinach. Co więcej, problemy, które stwarza współczesność są nieraz tak złożone, że bez pewnego fachowego wsparcia, możliwości dyskusji i wymiany zdań, ludzie nie są w stanie z racjonalnym przekonaniem przyjąć katolickich rozwiązań. Z własnego doświadczenia pracy z rodzinami wiem, ile trudu trzeba włożyć, by pomóc rodzinom być środowiskiem jako tako pulsującym wiarą.

Dlaczego więc tak niewiele mówi się o potrzebie katechezy dorosłych? Bardzo mało jest inicjatyw w tym względzie (zob. Instytut Duchowości Świeckich w Warszawie). Duchowa i religijna formacja tzw. młodych dorosłych (tzw. Young Adults, 25-35 lat) i ludzi w wieku średnim, bardzo często będących rodzicami, winna być priorytetem. Prawdziwym wyzwaniem byłaby właśnie katecheza dorosłych. Na razie chyba w polskim Kościele w ogóle nie wiemy, jak się za to zabrać.

W istocie, formacja religijna tego typu stwarza wiele problemów. Nie da się jej sformalizować. Taka katecheza nie przekłada się też na wymierne korzyści materialne, jakie daje stabilne zatrudnienie katechety w szkole. Jest to też katecheza wymagająca, gdyż nie ma struktur pewnego zewnętrznego przymusu, który to komfort daje instytucja. Trzeba też odpowiadać zrozumiałym językiem na problemy wyrosłe z długiego i zróżnicowanego doświadczenia wielu osób. Z tych i innych względów, katecheza dorosłych nie jest tak atrakcyjna i zapewne dlatego rzadko kto się kwapi by się o nią zatroszczyć.

Czy więc, tak naprawdę, Kościół, zadawalając się lekcjami religii nie przygotowuje sobie mocnej opozycji i poważnych trudności w przyszłości? Czy cieszenie się z sukcesu katechezy w szkole nie przysłania innych ważnych kwestii, i, np., nie odciąga kapłanów (nie pożera ich sił) od bardziej efektywnych form katechezy i mistagogii wiary? To co dziś się wydaje sukcesem, może być (oby nie) w istocie pyrrusowym zwycięstwem.

sobota, 29 maja 2010

Kto posiadł ducha Soboru?

Teologia to tylko jeden z punktów odniesienia w chrześcijaństwie i aby dobrze spełniała swoją rolę musi być umieszczona w szerszym kontekście życia Kościoła i rzeczywistości wiary.

Za pontyfikatu Benedykta XVI dużo się mówi o duchu Soboru Watykańskiego II. Padają pytania, kto go posiada? jaki ten duch Soboru jest? jak się ma przejawiać? Jednak we wszystkich próbach odpowiedzi warto pamiętać, że nie ma innego ducha Soboru niż Duch Święty. Jeżeli jest jakiś duch Soboru, za którym należy pójść, i którym trzeba się inspirować, to jest to Duch Święty. Ducha Świętego jednak nie da się uchwycić. Żadna z grup, stronnictw polityczno-kościelnych, czy kierunków teologicznych nie może twierdzić: „to mamy Ducha Świętego w posiadaniu”. To raczej Duch Święty nas posiada.

Ten Duch jest przede wszystkim Duchem jedności. Ducha jedności dobrze widać w stylu postępowania Ojców Soborowych. Starano się bardzo, aby każda decyzja soborowa została przyjęta maksymalną ilością głosów, a najlepiej jednogłośnie. Tak próbowano sformułować teksty, by każdy uczestnik Soboru mógł siebie w nich odnaleźć (stąd ich niejednoznaczność – Sobór ma jednak wytyczać „gramatykę dyskursu”, a nie podawać sztywne, „ jedynie słuszne” rozwiązania). Był w tym szacunek dla Bożego Ducha w drugim człowieku, nawet gdy proporcje opcji teologicznych i kościelno-politycznych były bardzo nierówne. Wierzono, że także w tym, co mówi mała grupa Ojców jest cząstka prawdy i warto, by znalazła swój wydźwięk w oficjalnym tekście.

Z jednej strony, trudno odnaleźć soborowego Ducha jedności w słowach ostatniego listu ks. Künga do biskupów świata (sic!). Dziwi ten brak u kogoś, kto ciągle obnosi się ze swoim wkładem w opracowanie dokumentów Soboru (zresztą tylko jako ekspert jednego z biskupów, nie jako Ojciec Soborowy). Ostatni list ks. Künga jest otwartą zachętą do rozłamu w Kościele, stymulacją do podziałów, buntów i rozbicia jedności. Wyczucie wspólnoty nie jest jego mocną stroną. Z drugiej strony, także Kościół oficjalny, większościowy, winien zadbać o możliwie najszerszą jedność i wsłuchać się w słowa mniejszości. Duch Soboru zaprasza do tej praktyki także i w okresie posoborowym. Po części jest to widoczne w podejściu do tzw. tradycjonalistów, mało wyraźne natomiast w podejściu do progresistów pokroju „My jesteśmy Kościołem”.

Patrząc z innej strony, można odnieść wrażenie, że ks. Küng kompromituje swoje postulaty własną postawą i zachowaniem. Jego ciągłe pretensje, arogancja, niewybredne ataki sprawiają, że odpycha od siebie i zamyka ludziom drogę do dialogu, który, aby był autentyczny musi być prowadzony w atmosferze wzajemnego szacunku. Jego zachowanie prowadzi do wrażenia, że opierając się na jego wizji Kościoła, nie da się kształtować życia według uznanych chrześcijańskich cnót, które sprzyjają wzajemnemu zrozumieniu i chrześcijańskiej miłości. Czy w oparciu o teologiczną wizję Künga udałoby się żyć świętością, celem chrześcijańskiego życia? Küng rzeczywiście zapomina, że Kościół reformują przede wszystkim święci. Jego postulaty byłyby bardziej przekonujące gdyby sam stawał się człowiekiem świętym i postrzeganym jako taki. Dlatego warto jeszcze raz podkreślić: prawdziwym, największym kryzysem Kościoła byłby brak świętych osób, nieumiejętność prowadzenia ludzi do świętości.

Wydaje się, że wielu ludzi w Kościele przejawia opór wobec idei promowanym przez Künga właśnie dlatego, że stoi za nimi Küng, że je po swojemu zinterpretował i zradykalizował. Być może kiedy go zabraknie Kościół zaangażuje się w pewne idee, które dziś są z nim kojarzone. Oczywiście, wtedy niektórzy dzisiejsi zwolennicy Künga będą zawłaszczać sobie zmiany w Kościele i mianować Künga prorokiem Kościoła przyszłości. Ale wszystkie głoszone przez niego idee są w gruncie rzeczy w Kościele obecne i żywe. Być może Küng właśnie przeszkodził im się rozwinąć poprzez swoją arbitralną i ekstremalnie kontrowersyjną interpretację a przede wszystkim poprzez własną arogancję, złośliwość i niecierpliwość.

Jest też jasne, że nie wolno – pod groźbą ideologizacji – zapełniać każdego problemu wyłącznie zachętą do pobożnych praktyk, zachętą czynioną w duchu ucieczki od problemu i szukania świętego spokoju. Byłoby to niedopuszczalne podejście. Należy modlić się, myśleć, działać, a także cierpieć (N. Lash). Warto myśli z tekstów Künga wprowadzić w ten obieg i uzupełnić o wymiary, których brakuje Küngowi, złagodzić przeakcentowania, które bardziej niż z racji merytorycznych wynikają z racji polemicznych. Wiele rzeczy pewnie trzeba przekształcić, skorygować, trochę inaczej ustawić. Nie można jednak wylewać dziecka wraz z kąpielą. Dzieło każdego człowieka wymaga bardzo zniuansowanego podejścia, które wychwytuje powiązania, konteksty, intencje. To zazwyczaj dokonuje się w dystansie czasowym. Faktem, jest, że takiej pogłębionej ocenie swojego dzieła zdecydowanie nie sprzyja sam Küng. Nie mniej Küng nie jest kimś, kto jest nieświadomy teologii i tradycji Kościoła. Jest to człowiek jak najbardziej kompetentny, jeśli chodzi o intelektualną stronę chrześcijaństwa. Kompetencja jednak nie wystarcza. Trzeba ją uzupełnić o wymiar świętości i życia w Duchu Świętym.

Uwagi te nie powinny zwalniać z teologicznej dyskusji z Küngiem, czyli z dyskusji na jego poziomie. Jednak trzeba też dodać, że te dyskusje są już od lat prowadzone na łamach czasopism teologicznych i w książkach naukowych (przede wszystkim w Niemczech i w USA). Tym zaś, którym wydaje się, że brakuje merytorycznej dyskusji z Küngiem warto przypomnieć, że prace Künga spotkały się z krytycznymi analizami czy próbami pewnej recepcji ze strony K. Rahnera, H. Ursa von Balthasara, H. Häringa i wielu innych teologów (żeby wymienić tylko te bardziej znane osoby). Warto też zapoznać się z fundamentalną krytyką poglądów Künga przedstawioną przez niemieckiego myśliciela Hansa Alberta.

Ks. Tischner napisał kiedyś o swoim stylu krytykowania Kościoła słowa, nad którymi warto by zastanowił się każdy poważnie traktujący siebie reformator: „staram się oceniać życie Kościoła nie tyle przez pryzmat takiego lub innego sukcesu albo takiej lub innej klęski, ale przez pryzmat Ewangelii. Ewangelia jest siłą Kościoła, odejście od Ewangelii jest jego słabością. Wiem, że taka ocena nie przychodzi łatwo. Stwarza wrażenie, jakbym dokładnie wiedział, czym jest Ewangelia i na czym polegają odstępstwa od niej. Tego także dokładnie i do końca nie wiem.” Poruszające słowa, które stawiają wszystko we właściwym świetle.

Ks. Tischner dodaje: „Każda epoka ma świadectwa, które mówią jej, czym jest Ewangelia.” Czy jednym z tych świadectw jest dzieło i życie Hansa Künga? Od czasu gdy teologia rozeszła się z duchowością i mistyką, teologów i ich „lekarstwa na wszystko” trzeba traktować z dystansem i krytycznie.

wtorek, 4 maja 2010

Polsko-rosyjskie pojednanie - czy możliwe?

Chrześcijanin wobec pojednania polsko-rosyjskiego

Tragedia smoleńska zapewne będzie miała wiele różnych reperkusji w świadomości Polaków. Jedną z nich jest refleksja nad stosunkiem do Rosjan. Wielu komentatorów w dniach żałoby narodowej zwracało uwagę na to, że Polacy odkrywają Rosjan na nowo, odkrywają ich twarz, której wcześniej nie znali, twarz ludzi współczujących i bliskich Polakom. W szczególny sposób odnosiło się to do postawy władz rosyjskich, choć trzeba powiedzieć, odkrywaliśmy na nowo także i zwykłych Rosjan. Dla wielu jest to nowe odkrycie, z którym zapewne czuje się nieswojo. Nie wiedzą, co z tym zrobić, jak to przełożyć na konkretne zachowania. Rosjanie często byli przedstawiani w stereotypach społecznych jako wrogowie Polaków. Od czasów rozbiorów często rozumieliśmy siebie jako prześladowane ofiary, natomiast Rosjan jako prześladowców i katów. Negatywny stereotyp Rosji i Rosjan zakodował się głęboko w świadomości narodowej i niektórych wpływowych wersjach patriotyzmu. Całą ambiwalencje stosunku do Rosji widać jak na dłoni w ostatnich tygodniach, wypełnionych domysłami na temat przyczyn katastrofy.

Ten nowy obraz Rosjanina i Rosji niepokoi niektórych katolików, zwłaszcza tych, którzy swój patriotyzm mocno związali z pewnymi schematami, ukształtowanymi i uzasadnianymi przez wątpliwą postromantyczną historiozofię. Czasem można mieć wrażenie, że właśnie ta historiozofia wydaje się zastępować treść chrześcijańskiego przesłania, albo, co gorsza, jest identyfikowana z chrześcijańskim przesłaniem. W niektórych katolickich mediach pojawiają się materiały niemożliwe do pogodzenia z przesłaniem Ewangelii, a odnoszące się właśnie do pojednania polsko-rosyjskiego. Insynuacje, domysły, pomówienia, dowolne i arbitralne skojarzenia z pewnością nie służą sprawie pojednania, lecz podsycają uprzedzenia, nieufność i rozbudzają negatywne schematy.

Tymczasem, chrześcijanin winien być człowiekiem pojednania i wprowadzać pojednanie. Chrześcijanin, naśladując Chrystusa, pragnie zbawienia i uleczenia osoby, szuka więc i wykorzystuje każdą okazję do pojednania. Nie chodzi tu o ukrywanie czy przemilczanie prawdy o cierpieniu, śmierci, czy niesprawiedliwości i krzywdzie. Jest jasne, że bez zbadania prawdy i jej uznania nie ma pojednania. Ale też trzeba umieć pomóc tej drugiej osobie, czy społeczności dojść do świadomości sprawy (tym bardziej, że świadomość historyczna może być manipulowana przez rządy i media), trzeba umieć zachować jej godność, przekonać ją, że przyznanie się do winy, nie jest upokorzeniem ale wyzwoleniem.

Warto też pamiętać, że nie cała prawda jest po polskiej stronie. W lasach katyńskich spoczywają tysiące bestialsko zamordowanych Rosjan. Jak mówi bp Stanisław Budzik, trzeba umieć spojrzeć na tragedię katyńską oczami drugiej strony. W swoim wywiadzie dla KAI mówi: „Gdybyśmy od początku stawiali warunki pojednania, to dialog prawdopodobnie nie zostałby podjęty. Uważam, że w punkcie wyjścia żadna strona nie powinna stawiać warunków. Najpierw trzeba spotkać się we wspólnej wierze i w braterskim dialogu, pamiętając o nakazie Chrystusa, abyśmy byli jedno.” Sprawę utrudnia jeszcze niejasność co do tego, na ile Rosjanie identyfikują się ze swoją komunistyczną przeszłością, jaki jest ich stosunek do Stalina i stalinizmu, czy swoją współczesną tożsamość chcą określać przez pozytywny czy też negatywny stosunek do tych czasów. Sama historia, jak i teraźniejszość Rosji jest bardzo skomplikowana. Trzeba też rozróżnić stosunek do sprawy rosyjskich władz oraz rosyjskiego społeczeństwa i mediów. Stąd sprawa pojednania nie jest tak oczywista i prosta, jakby się mogło wydawać. Wszystko to wymaga przede wszystkim obustronnej dobrej woli, ale także rzetelnych studiów historycznych i właściwej hermeneutyki, by oddać sprawiedliwość wszystkim.

W każdym bądź razie, czasami, niestety można mieć wrażenie, że pewne niewielkie, lecz bardzo prężne i wpływowe kręgi katolickie są środowiskiem powstawania i utrwalania pewnych schematów, uprzedzeń i kliszy interpretacyjnych zamiast ich weryfikowania i przezwyciężania. To drugie wydaje się postawą prawdziwie godną chrześcijanina. Czy jest w nas tyle uczciwości i odwagi, by odsłaniać prawdziwe oblicze brata, niezależnie od tego, kim on by był?

Można mieć nadzieję, że inicjatywa wspólnego dokumentu Kościołów Katolickiego i Prawosławnego o pojednaniu polsko-rosyjskim podejdzie do sprawy całościowo i dogłębnie, tak, by jasna się stała konsekwentna realizacja biblijnego przesłania. W ten sposób wiara chrześcijańska będzie mogła wnieść coś wartościowego i twórczego na forum stosunków międzynarodowych i stać się zaczynem budowania autentycznej wspólnoty narodów.

„Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe. Wszystko zaś to pochodzi od Boga, który pojednał nas z sobą przez Chrystusa i zlecił nam posługę jednania. Albowiem w Chrystusie Bóg pojednał z sobą świat, nie poczytując ludziom ich grzechów, nam zaś przekazując słowo jednania.” (2 Kor 5, 19)

Warto zobaczyć: Andrzej Kępiński, „Geneza i funkcjonowanie negatywnego stereotypu Rosji i Rosjanina”, w: „Narody i stereotypy”, Teresa Walas (red.), Kraków 1995, ss. 153-157.

Film "Dobre serce" - recenzja

Dobro walczy do końca - o filmie "Dobre serce" (zobacz też deon.pl)

Film „Dobre serce”, zdobywca nagrody publiczności na krakowskim Międzynarodowym Festiwalu Kina Niezależnego OFF PLUS CAMERA, ma w sobie niezwykłą aurę. Jest to film o przemianie, o tym, że ludzkie spotkania, choćby całkowicie przypadkowe, mogą radykalnie przemienić życie. Filmów o takim wątku jest bardzo dużo.

Co wyróżnia ten obraz? Szczególny klimat i charakterystyczny dla islandzkiego reżysera sposób narracji: kontrasty wewnątrz scen oraz pomiędzy scenami, z których każda tworzy swoisty mikrofilmik. Takie podejście uderza od samego początku: film rozpoczyna się, co prawda, smutnie, dwoma osobnymi scenami umierania głównych bohaterów (w skrajnie odmiennych warunkach), ale zaraz trzecia scena wprowadza klimat komediowy.

Dwóch bohaterów jest ekstremalnie skontrastowanych. Pierwszy, Lucas, młodzieniec w sile wieku; drugi starszy, schorowany mężczyzna, Jacques. Pierwszy – bezdomny, jego jedynym przyjacielem jest mały kotek; drugi – zamożny właściciel baru, ze swoim nieodłącznym psem. Lucas umiera podcinając sobie żyły; Jacques dostaje już piątego ataku serca. Obaj poznają się na oddziale szpitala. Tutaj od razu zarysowuje się ich główne cechy. Młodszy nie widzi sensu życia; starszy uparcie walczy o każdą minutę dłużej. Lucas jest wcieloną dobrocią; Jacques wcieloną złością, zgorzknieniem i agresją.

Tak, przeciwieństwa się przyciągają. Wkrótce okazuje się, że obaj bardzo siebie potrzebują. Wszystko zaczyna się od egoistycznego planu Jacques, który kreuje się na dobrodzieja Lucasa. Zaczyna widzieć w bezdomnym młodzieńcu kandydata na następnego właściciela baru i kontynuatora jego dzieła. Lucas daje się przekonać: nareszcie ktoś go potrzebuje i widzi w nim jakąkolwiek wartość. I tak zaczyna się pełne komicznych momentów przyuczanie do zawodu, które wiele kosztuje Lucas, zmuszonego wysłuchiwać ciągłych narzekań swojego dobrodzieja.

Paradoksalnie, dobrodziejstwo Jacquesa polega także na tym, że Lucas staje się twardszy: zaczyna walczyć o siebie, o swoje życie, o swoje pragnienia, marzenia, bronić swoich decyzji. Z człowieka bezgranicznie ufnego, naiwnego, prostodusznego, który nie miał swojego zdania, który nie za bardzo wiedział, po co jest na świecie i co się z tym światem robi, wyrasta powoli odpowiedzialny mężczyzna. Bolesne doświadczenia życia wykuwają jego charakter. Jego naturalna dobroć zaczyna mieć większe szanse na przetrwanie w tym świecie.

Jednakże, wraz z kolejnymi scenami okazuje się, że dobrodziejem jest także całkowicie bezbronny i oddarty ze wszystkiego Lucas. Jacques bowiem zaczyna „mięknąć”, odkrywa zagubione wartości, do których zawsze tęsknił, choć potajemnie.

Lucas, zachował dobre serce; pomimo doświadczenia przemocy, zachował to, co miał najcenniejszego w sobie: dobroć. Chociaż jego życie kończy się niespodziewanie (jak źdźbła trawy, które dziś jest, a za chwilę go nie ma) to jednak dobro, które w nim było przetrwało. Moc dobra pokonała agresję i zgorzknienie Jacquesa, wzbudziła w nim niepokój i tęsknotę za dobrocią i pięknem, obudziła w nim skrywane i wstydliwe pragnienia łagodności i delikatności. Dzięki Lucasowi mógł je też zrealizować. Dostał on bowiem szanse: nowe serce. Stare, zmęczone goryczą, złością, nieufnością serce nie mogło mu dać życia. Być może tak było zniszczone, iż nic innego nie dało się już zrobić – trzeba było je wymienić.

Dobro walczy do końca o człowieka, o każdego człowieka. Finał jest zaskakujący: po ciasnych, ciemnych ulicach Nowego Yorku i duszności starego baru, nagle poraża przestrzeń, szeroki oddech, łagodność i piękno. Ostatnia scena jest jakby z innego filmu.

Dobre serce (orginalny tytuł: Good Heart). Produkcja: Dania, Islandia, USA, 2008. Premiera w Polsce 23 kwietnia 2010.

Reżyseria: Dagur Kári; scenariusz: Dagur Kári; zdjęcia: Rasmus Videbak; muzyka: Slowblow. Obsada: Paul Dano (Lucas), Brian Cox (Jacques), Isild Le Besco (April).

wtorek, 30 marca 2010

Film "Agora"

Zapraszam do dyskusji nad filmem "Agora". Moja recenzja tego filmu znajduje się na stronie Blogpowszechny.pl.

„Agora”, reżyseria Alejandro Amenábar; scenariusz: Alejandro Amenábar i Mateo Gil; zdjęcia: Xavi Giménez; muzyka Dario Marianelli; scenografia: Guy Dyas; produkcja: Hiszpania-Malta; czas trwania: 126 minut. Obsada: Rachel Weisz jako Hypatia; Max Minghella jako Davus; Oscar Isaac jako Orestes. Premiera światowa: 18 grudnia 2009. Premiera w Polsce: 13 lutego 2010.

środa, 24 marca 2010

"Lourdes" Jessiki Hausner

Chociaż recenzję filmu napisałem i opublikowałem już miesiąc temu, zapraszam dalej do dyskusji nad tym filmem.

Tekst recenzji znajduje się na OPOKA.PL.

piątek, 5 marca 2010

Co tu będzie?

W miarę możliwości czasowych chciałbym umieszczac tutaj refleksje i komentarze do różnych aktualnych spraw, głownie związanych z religią, wiarą, Kościołem, duchowością, kulturą.