niedziela, 27 marca 2011

Najlepiej zacząć u źródeł

Dialog z ateistami?

Papieska Rada do spraw Kultury zainaugurowała w tych dniach nową inicjatywę, inspirowaną przez Benedykta XVI: dialog z ateistami, agnostykami i obojętnymi religijnie (a raczej jest to powrót do idei Sekretariatu ds. Niewierzących). Przedsięwzięcie to, nazwane „Dziedziniec pogan”, z paru względów jest szczególnie godne uwagi. 

Po pierwsze, zdecydowano się wyjść z bezpiecznych kościelnych przestrzeni, chrześcijańskich miast i świątyń, by stanąć u źródeł sekularyzmu, myśli laickiej i ateistycznej: wybrano więc Paryż, Instytut Francuski, Sorbonę. Znamienny ruch na zewnątrz, do ludzi przeżywających świat i jego sprawy w całkowicie odmiennej perspektywie, by rozmawiać z nimi na ich gruncie. Po drugie, jak podkreśla o. Jean-Marie Laurent Mazas FSJ, dyrektor wykonawczy „Parvis des Gentils”, nie chodzi o ewangelizację rozmówców. Trzeba ich przyjąć na takich warunkach, na jakich oni chcą być partnerami w tej rozmowie i zaakceptować ich w pełnym poszanowaniu ich wolności i wyborów. Uznano więc, ze strony Kościoła, pragnienie ludzi, którzy po prostu nie chcą być przedmiotami ewangelizacji, a jednocześnie są otwarci na rozmowę z wierzącymi.

Ktoś zapyta: jeśli wchodzimy w laicki i ateistyczny świat na jego prawach, jeśli nie chcemy ewangelizować, to po co zajmować się podobnym dialogiem?

Kościół, czując się odpowiedzialnym przed Bogiem za cały świat, nie ma innego wyboru. Dzisiejsze czasy wymagają globalnej rozmowy kilku miliardów ludzi. Nie można pozwolić na tworzenie się gett: getta chrześcijańskiego i niechrześcijańskiego albo getta ludzi wierzących i niewierzących. Dyskursy prowadzone przez te grupy ludzi nie mogą ograniczać się tylko do zamkniętego kręgu i stanowić hermetycznej mowy wtajemniczonych. Brak rozmowy z ateistami, agnostykami może łatwo zamknąć wierzących w takim języku i przeżywaniu świata, który będzie ich najzwyczajniej izolował. Podobnie może się zdarzyć z drugą stroną. Po prostu nie będziemy się rozumieli, podczas gdy nieznośnie konieczne jest porozumienie w tak wielu sprawach. Problemów świata, a nawet problemów jednego narodu nie rozwiąże jedna tylko grupa: np. jedynie chrześcijanie albo wyłącznie ludzie religijni albo tylko niewierzący. Potrzeba wspólnego wysiłku tłumaczenia własnych doświadczeń i przekonań by budować jedną opowieść o sprawach świata.

Kształtowanie rozmowy z ateistami domaga się uznania równości obu stron. Kościół, inicjując „Dziedziniec pogan” w takiej a nie innej formie, posunął się radykalnie właśnie w tym kierunku. Ale w tym miejscu, pamiętając ostatni agresywny wybuch misyjnego ateizmu pod wodzą Richarda Dawkinsa, trzeba wraz z Michaelem Novakiem oraz Jürgenem Habermasem zapytać, czy ateistów i sekularystów stać będzie na tyle moralnej siły, by traktować argumenty i przekonania ludzi wierzących z należytą powagą, wsłuchiwać się w nich i uczestniczyć wraz z nimi w pełnej szacunku debacie publicznej na równych prawach? (Podobne pytanie muszą sobie też zadać niektóre grupy wierzących.)

Trzeba też dodać, że rozmowa z ateistami i agnostykami może być wydatnie pomocna w formowaniu wiary. Jak słusznie pisze Micheal Novak, ateiści czasem dobrze wyrażają to, co wierzący boją się jasno wypowiedzieć, a w związku z tym, chrześcijanie sami nie mają odwagi się z pewnymi sprawami skonfrontować (np. z historią przemocy religijnej albo stosunkiem do demokracji i wolności, cierpienia niewinnych, także interpretacja wrażenia Bożej nieobecności). Podobnie ks. Tomáš Halík jest przekonany, że warto ocalić z nowożytnego ateizmu to, co było w nim szczere i prawdziwe i zintegrować to w chrześcijaństwo. Taki ateizm mógłby, na przykład, oczyszczać wiarę z „religijnych iluzji”. Dzisiaj, gdy wiele słychać o odradzaniu się religii, warto dać się sprowokować właśnie przez niewierzących do krytycznej refleksji nad jakością wiary oraz jakością tego religijnego i duchowego renesansu.

W końcu, warto, by temu dialogowi towarzyszyła intencja modlitewna. Szczególnie trafna wydaje się ta sformułowana przez ks. Halíka: „Dojrzała wiara modli się o dar cierpliwości dla ateisty, zamiast go nawracać.”

Chyba niezbyt szczęśliwie nazwano to przedsięwzięciem „Dziedziniec pogan”. Pomijając pejoratywny wydźwięk tego słowa i skojarzenie z rozwijającym się dzisiaj nurtem duchowości neopogańskiej, warto pamiętać, że współcześni ateiści (szczególnie ci, którzy chcą rozmawiać z chrześcijanami) to z pewnością nie poganie. Jak zauważa wielu badaczy, ateizm jest fenomenem świata chrześcijańskiego a nie pogańskiego.  Być może czując tę niestosowność zaczęto też nieśmiało mówić o „Parvis de l’Inconnu” (Dziedziniec Nieznanego Boga).

środa, 9 marca 2011

Via purgativa


Wielki Post – sposób na polską dewocję

Trochę zbyt łatwo przyzwyczailiśmy się szermować słowem dewocja, określając nim starsze panie i panów, którzy często chodzą do kościoła, odmawiają różaniec i modlą się, na przykład, do Serca Pana Jezusa. Dewotem czy dewotką, oczywiście, może być i taka osoba, ale to określenie można z powodzeniem przypisać też wielu innym grupom katolików, może szczególnie tym młodym i wykształconym. Pomocą w zrozumieniu, że nie mijałoby się to z prawdą jest choćby dwuminutowa lektura hasła „dewocja” w tak autorytatywnym wydawnictwie jak Encyklopedia Katolicka. W tomie trzecim, na stronie 1226 czytamy: „dewocja – (…) w sensie negatywnym charakteryzuje się przerostem form zewnętrznych i przeżyć emocjonalnych (przesłaniających istotną treść religijną) oraz niewłaściwym zharmonizowaniem życia religijnego z postępowaniem moralnym i często jest utożsamiana z bigoterią lub faryzeizmem.” 

Jeśli się konsekwentnie trzymać tej definicji, to można dojść do wniosku, że w takim razie większość Polaków jest dewotami i dewotkami.  Bo, czy polski katolicyzm nie jest często charakteryzowany jako przerost form zewnętrznych i przeżyć emocjonalnych, np. związanych z Janem Pawłem II, przy jednoczesnym braku zainteresowania istotną treścią wiary chrześcijańskiej oraz nauki Papieża Polaka? Iluż to słabo identyfikujących się z Kościołem katolików z sentymentem i wzruszeniem wspomina papieża, jedzie do Rzymu na jego grób, kupuje gadżety z nim związane. Albo, czyż nie podkreśla się od dawna szokującej rozbieżności pomiędzy ogromnym odsetkiem ochrzczonych katolików a niechrześcijańską hierarchią wartości tak wielu Polaków? Widać to choćby w tak zastraszającym braku zdolności do pojednania i budowania zgody w życiu społeczno-politycznym.

Wielki Post wydaje mi się dobrą kuracją na tak rozumianą, obejmującą szerokie kręgi polskiego Kościoła, dewocję. Wystarczą już pierwsze słowa z księgi proroka Joela, jakimi liturgia rozpoczyna czterdziestodniową pokutę: (Jl 2,12-18) „Nawróćcie się do Mnie całym swym sercem, przez post i płacz, lament. Rozdzierajcie jednak serca wasze, a nie szaty!” Lekarstwo na dewocję jest jedno: trzeba sięgnąć do serca, przeżyć jego głębokie rozdarcie, poznać własną biedę, odkryć własny grzech oraz jednocześnie Boże nieskończone miłosierdzie. Tyle nieraz ukrytych motywów, pragnień, ambicji, „dobrych” intencji, bezkrytycznych sądów i dziwnych wyobrażeń steruje naszym zachowaniem i naszymi wyborami. Liturgia Wielkiego Postu każdego dnia pobudza do tego, by zobaczyć jak bardzo pokomplikowane są nasze decyzje i wybory i jak po prostu bezwiednie dryfują w kierunku zła (dramatu Męki i Śmierci Jezusa). Gdy zrozumiemy swoje powikłanie, nie przyjdzie nam już tak łatwo ocenianie innych, określanie ich jako dewotów, a pojawi odczucie, że to ja przede wszystkim potrzebuje Zbawiciela.

Wchodzenie w  życie duchowe (którego budzenie i rozwijanie jest warunkiem bycia chrześcijaninem), bez głębokiej świadomości swojej własnej sytuacji wobec zła jest bardzo niebezpieczne, gdyż jest prostą drogą do dewocji i hipokryzji. Wiedzieli o tym bardzo dobrze Ojcowie Pustyni, gdy podkreślali bezwzględną konieczność  wprawiania się przez całe życie w praktykowaniu nauki o penthos (smutku z powodu grzechu i uwikłania w zło); wiedział o tym św. Ignacy z Loyolii, który cały pierwszy tydzień swych rekolekcji poświęcił temu, by człowiek właściwie i dogłębnie rozpoznał swój grzech i skruszony stanął pod krzyżem miłosiernego Pana. Dopiero przeszedłszy tę via purgativa można spodziewać się prawdziwie „niedewocyjnych” owoców w życiu chrześcijańskim. Dopóki człowiek nie zaboleje nad własną nędzą, dopóki nie dotknie go to, jak bardzo jest uwikłany w grzech, egoizm, głupotę, nie przyzna się, że potrzebuje pomocy, wtedy nie jest w stanie przeżyć wydarzeń Wielkiego Tygodnia i rozpoznać sensu radosnej pieśni poranka pierwszego dnia tygodnia. I straci szanse na uleczenie z trapiącej go dewocji (hipokryzji, faryzeizmu).


Sprawa jest ważna. Przyzwyczailiśmy się zrzucać na innych oskarżenie o dewocję, dewocja nas denerwuje i jesteśmy skłonni ją  piętnować ogniem i mieczem. I słusznie. Tylko że nie zauważamy, iż być może tworzymy sobie kozły ofiarne, by odwrócić uwagę od samych siebie. I to jest śmiertelne zagrożenie – zakłamywanie siebie i skazanie na banicję w krainę iluzji.

czwartek, 3 marca 2011

Jak zostać królem?

Wybrałem się do kina nie bardzo przekonany o tym, czy aby warto. Poszedłem raczej z pewnego sentymentu do Londynu, w którym spędziłem kilka trudnych, acz owocnych lat, i do brytyjskiej kultury, która Polakowi może wydać się przeniknięta poczuciem wyższości i trochę nadęta. Jeszcze przez kilka pierwszych minut siedziałem zastanawiając się, czy dobrze zrobiłem będąc na owej projekcji. Odczucia jednak zmieniały się szybko. Hooper nie celebruje brytyjskości, jak to często robią produkcje wyspiarzy. W filmie wyczuwa się ironię i dystans, próbę uczłowieczenia zastygłych form powagi i dostojeństwa, które wydają się czasem nieludzkie.
Film „Jak być królem” to historia księcia Yorku, któremu przyszło stanąć na świeczniku i porwać za sobą cały naród do walki z Hitlerem (jego starszy, przystojny i wygadany brat, niestety, nie dorastał do zrozumienia powagi sytuacji, zadurzony w swojej amerykańskiej rozwódce). Przyszły Jerzy VI, a prywatnie Bertie, miał jednak ogromną przypadłość: jąkał się. Z jednej strony Hitler, wspaniale przemawiający; z drugiej strony on: zakompleksiony władca imperium, w którym nie zachodzi słońce ( w tamtych czasach Imperium Brytyjskie miało jeszcze 58 kolonii na całym globie).
Mały problem urasta do sprawy wagi państwowej, sprawy od której zależą losy wielu ludzi: bo król musi przemawiać, musi być głosem całego państwa, a państwo to jest potężne. Ogromny dramat samej osoby. Z oporem i pośród ucieczek, przełamuje lęk przed zderzeniem się z prawdą o swoim życiu, a zwłaszcza o swojej dysfunkcjonalnej, królewskiej rodzinie. Bo, w istocie, z czasem uświadamia sobie, że ten mały  problem ma głębokie korzenie w przeszłości. Okazuje się, że trzeba zająć się nim całościowo, na różnych poziomach. A stawką są losy świata (trochę brytyjskiej megalomanii rodem z pewnych nurtów kina amerykańskiego).
Pomaga mu w tym pewien Australijczyk (a więc potomek różnej maści złoczyńców – jak to jeszcze funkcjonuje w brytyjskich uprzedzeniach i schematach: Australia była w czasach kolonialnych jednym wielkim więzieniem i miejscem zsyłki) o imieniu Lionel. Dokładniej, pomogła mu cierpliwa przyjaźń  tego samouka logopedy. Przy pomocy Lionela oraz swojej żony, Bertie, czyniąc raz krok w przód raz w tył, przebija się przez schematy wyznaczone przez społeczne role i klasowe uprzedzenia, walczy z lękami, którymi napełniło go bolesne dzieciństwo, poczuciem krzywdy, niższości, bycia nieudacznikiem. W końcu, dzięki dobroci bliskich sobie ludzi, wygłasza koncertowe przemówienie.
Film zbudowany prostymi środkami, kwestionuje szalone zwiększanie budżetów w dzisiejszej kinematografii, które owocuje tylko efekciarstwem. Nie środki, ale pomysł, bardzo ludzkie zmaganie, ludzki dramat, przyciągają jak magnes człowieka. Wzruszający film ładnie pokazuje, że każdy człowiek jest cenny i ma wiele do dania innym ludziom. Ludzkie zaś kalkulacje, preferencje, faworyzowanie padają najczęściej ofiarą ironii losu. Może być to miłe i pouczające rodzinne doświadczenie w niedzielne popołudnie.
Jak zostać królem (ang. The King's Speech, 2010). Reżyseria: Tom Hoopera. Scenariusz:           David Seidler. Występują: Colin Firth (jako Król Jerzy VI), Geoffrey Rush (jako logopeda Lionel Logue). Premiera: 28 stycznia 2011 (Polska), 6 września 2010 (Świat). Produkcja: Australia, USA, Wielka Brytania.