czwartek, 22 grudnia 2011

... a wszystko zostanie wyrównane

Mit Bożego Narodzenia


„W jeden, wyjątkowy dzień w roku, pięć kobiet i pięciu mężczyzn przekona się, że przed miłością i świętami nie da się uciec”, a „pogubieni życiowo bohaterowie odkryją, że to, co ich spotkało, to właśnie miłość!” To oczywiście reklama hitu sezonu: "Listy do M.". Film ten, podobnie jak przed laty, angielski produkt, „To właśnie miłość”, wydają się być symptomem pewnych przemian w świadomości społeczeństwa dotyczącej świąt Bożego Narodzenia. Odnoszę coraz mocniejsze wrażenie, że Boże Narodzenie zaczyna w powolny ale konsekwentny sposób ulegać mitycznej świadomości, która posługuje się pewnymi schematami, uproszczeniami, obrazami, akcentuje elementy emocjonalne, klimat, nastrój, określone motywy muzyczne, rytuały czy obrzędy. W miarę tej obróbki, Boże Narodzenie pozostaje świętowaniem, ale na pewno nie narodzin Jezusa Chrystusa.


piątek, 16 grudnia 2011

Informacyjny wiatr i jego kierunek

Czy media skompromitują ideę społeczeństwa informacyjnego?

Dwadzieścia lat wolnych mediów w Polsce to zarazem dużo i mało. Dużo, bo po przełomie roku ‘89 otworzyły się ogromne możliwości. Mało, bo nie mieliśmy tradycji dobrego dziennikarstwa, nie było mistrzów, u których można by terminować, nie było wypracowywanych przez lata standardów i etosu. Wszystko to musiało w końcu wyjść na jaw i ukazać się z całą mocą.

Ostatnie dwa lata to czas przyspieszonej degeneracji mediów. Nie sposób tego nie zauważyć. Coraz częściej się o tym mówi, choć brak szerszych analiz. Listopadowo-grudniowy numer katolickiego miesięcznika „Więź” został poświęcony temu zagadnieniu. Tytuł oddaje minorowy nastrój zawartych wewnątrz numeru wypowiedzi: „Środki społecznego zamętu”. Redaktorom udało się zebrać ankietowe odpowiedzi wielu wysoko postawionych ludzi mediów i decydentów (m.in. T. Lis, J. Żakowski, M. Bajer, B. Wildstein, I. Kurski, J. Baczyński, ks. M. Garncarczyk, i inni) oraz dwie dłuższe publicystyczne analizy zjawiska upadku massmediów w naszym kraju (ks. A. Luter oraz prof. S. Mocek). Do tego ks. A. Draguła w pogłębiony teologicznie sposób analizuje wykorzystywanie symboli religijnych przez reklamę i media, a o. K. Knotz OFMcap dzieli się interesującymi uwagami na kanwie swoich intensywnych i bardzo różnorodnych kontaktów z mediami zarówno świeckimi, jak i katolickimi. Można też dodać tutaj recenzję filmu o duszpasterstwie o. Knotza w reż. K. Szołajskiego, autorstwa Z. Nosowskiego.

środa, 7 grudnia 2011

Alegoria internauty

"Aktualne" poszukiwanie prawdy

Medialnym zjawiskiem, które mocno kształtuje dzisiejszą kulturę myślenia, jest dyskutowanie problemów tylko wtedy, gdy wszyscy je dyskutują. Coś jawi się jako temat wart podjęcia wyłącznie wtedy, gdy wszyscy o tym rozprawiają. Wrzawa głosów, kipiące emocje, lawa słów. Typowe dla mediów. Nolens volens temu stylowi ulegają też katolickie środki społecznego przekazu. W końcu to też media.

Patrząc ogólnie, w mediach problem jest istotny, ważny, ciekawy dopóty, dopóki buzują wokół niego emocje. I chyba najczęściej chodzi po prostu o  to, że „aktualny temat” to sposób na ich wyładowanie. Mamy wtedy festiwal mniej lub bardziej subtelnej agresji, złośliwości, przytyków, insynuacji albo zwykłej brutalności. I pozorowania, że myślimy nad sprawą. Tak zwane „poszukiwanie prawdy” kończy się wraz z wypaleniem się emocji. A te się wypalają, gdy dziennikarze, felietoniści i forowicze tracą pomysłowość i kończą się zasoby leksykalne albo pojawia się nowy temat, który pobudza emocje. Ich temperaturę z niesłychaną czułością mierzą analitycy słuchalności, oglądalności, klikalności i innych „-ości”. Tak rozgrywa się akt stworzenia aktualnego tematu.

Tymczasem poszukiwanie prawdy to sprawa syntezy rozumu i pasji tego, by wiedzieć, jak jest; to kwestia wewnętrznego dążenia, które jest wytrwałe, stałe, i niespokojne dopóty, dopóki nie zostanie nasycone poznaniem i rozumieniem. Czy pogoń za aktualnością nie stępia głębszych pragnień, zwłaszcza pragnienia poznania tego, jak rzeczy się rzeczywiście mają? Po prostu, prawda staje się nieinteresująca, bo nieaktualna.

Wydaje mi się, że my katolicy zaczynamy właśnie tak po medialnemu myśleć o sprawach świata. W oczywisty sposób prowadzi to do zastraszającej fragmentaryczności wiedzy i powierzchowności w rozumieniu nieraz ogromnie złożonych problemów. To jest niestety koszt tego, by być aktualnym. Bycie aktualnym jest bowiem w medialnej hierarchii – która coraz bardziej staje się naszą – najwyższą wartością. A to, czy problem został dobrze naświetlony, pogłębiony, czy posunięto się o krok dalej, czy zebrano i przeczytano odpowiednią dokumentację – już nikogo nie interesuje. Chyba, że … temat odżyje! Ale wtedy cała dyskusja zaczyna się dokładnie od początku. Tak jakby wcześniejszej nigdy nic nie było.


Dlatego wysuwam postulat: dobrze jest czasami być mniej aktualnym, ale mieć poczucie, że przynajmniej jeden problem na miesiąc został choć trochę pogłębiony. Może nie jest to zły pomysł, by – dla odróżnienia się od mediów świeckich – media katolickie opracowywały w specjalnych działach obszerniejsze dossier, zawierające pogłębione studia (albo przynajmniej odnośniki do nich) dla poszczególnych, niedawno aktualnych tematów. Może byśmy uniknęli tego, że dyskusje ciągle pozostają w tym samym punkcie. Punkcie startowym. A forowicze łatwiej rozróżnialiby merytoryczność i duby smalone.

środa, 23 listopada 2011

Wieczne panowanie Chrystusa

Królowanie i polityka

Do istoty Jezusowego przepowiadania Ewangelii należy głoszenie, że Królestwo Boże właśnie zostało zainaugurowane pośrodku tego świata (choć później Jezus mówi, by w modlitwie „Ojcze nasz” prosić o jego nadejście). Tak zaczyna się publiczna działalność Chrystusa, a królewskie panowanie Boga zostaje nierozłącznie związane z osobą Chrystusa. Jednakże, jak to jest z każdym tytułem przypisywanym Bogu czy Chrystusowi, trzeba być bardzo ostrożnym w jego rozumieniu i używaniu. Teologia przypomina, że jeżeli porównujemy Boga do rzeczywistości tego świata, to jednocześnie powinniśmy podkreślać całkowite niepodobieństwo pomiędzy ludzkim przedstawieniem i tym, kim Bóg jest naprawdę. Jest to postulat, by wiara i refleksja nad nią była samokrytyczna i nie stała się kolejną ideologią tego świata.

środa, 26 października 2011

Ścieżka wiary

Czy Asyż musi być tylko w Asyżu?

Niekiedy podkreśla się niejednoznaczność inicjatywy, jaką 25 lat temu wysunął i zrealizował w Asyżu Jan Paweł II. Nieraz mocno wytykano mu to, że spotkał się z wyznawcami wielkich religii i zanosił razem z nimi modlitwę do Boga o pokój. Tymi głosami miała się wyrażać troska o czystość wiary i chęć ochrony „maluczkich” w wierze.

Wraz z upływem czasu Asyż stał się symbolem ważnego doświadczenia duchowego. Było ono i ciągle jest próbą dania adekwatnej odpowiedzi na wzrastającą różnorodność kulturową i religijną każdego zakątka świata, co nie raz prowadziło i prowadzi do napięć i konfliktów. Doświadczenie, które rodzi się ze wspólnej modlitwy ma przeciwstawić się doświadczeniu, które powstaje ze wzajemnej walki. Ma stać się kamieniem węgielnym kultury pokoju.

poniedziałek, 30 maja 2011

Znak ! (?)

Polska młodzież – nadzieją Kościoła?

Miesiąc maj inspiruje do refleksji o młodzieży i jej relacji do religii i Kościoła. Jest to przecież czas pierwszych komunii dzieci, a więc doświadczenia inicjacji chrześcijańskiej. Jest to też miesiąc matur, czyli, m.in. punkt, kiedy młodzi ludzie, po latach katechizacji, wymykają się na zawsze bezpośredniemu wpływowi Kościołowi. Czy jeszcze kiedyś powrócą, tym razem dobrowolnie? Czy te lata nauczania religii przyniosą jakieś owoce?

W swoim interesującym studium, wybitny polski socjolog religii, ks. Janusz Mariański, bardzo realistycznie ocenia sytuację. Stwierdza, że choć w kwestii religijności młodzieży polskiej niewiele jest przesądzone (przy czym religijność nie znaczy katolickość czy kościelność), to jednak jedno jest pewne: „nie ma już możliwości pozyskania całej młodzieży polskiej dla Kościoła czy religii chrześcijańskiej”. I co więcej: „młodzież polska, nawet jeżeli w obecnej fazie przemian może być jeszcze w większości traktowana jako religijna, nie przywróci wprost chrześcijaństwa Europie, nie przyczyni się bezpośrednio do zahamowania procesów sekularyzacyjnych w krajach najbardziej zlaicyzowanych” .

Myślę, że jest to słuszne. Młodzi ludzie znajdują się między bardzo potężnymi biegunami wyznaczającymi pola napięć w przemianach społeczno-kulturowe w Polsce. Wielu dojrzałych i wykształconych ludzi, co więcej, wielu ludzi Kościoła, często nie radzi sobie ze znalezieniem właściwej drogi w spluralizowanym świecie. Czy więc można takie zadanie stawiać przed młodzieżą? Czy nie jest to zbyt łatwa ucieczka od odpowiedzialności ludzi dorosłych?

Trudno wymagać od młodych ludzi determinowania chrześcijańskiej tożsamości Polski, kiedy sama ta młodzież jest właśnie na tym etapie życia w trakcie formowania własnej tożsamości. Przy czym współcześnie jest to dla młodych ludzi o wiele trudniejsze zadanie. Wolny rynek wymusza potrzebę szybkiego określania siebie co do bardzo wielu tożsamości: jeśli chodzi o rodzaj wykształcenia, zawód, tożsamość seksualną, kulturową, religijną, polityczną itd. Parę dekad wcześniej zbudowanie wielu z tych tożsamości przychodziło o wiele łatwiej, a nawet może nieraz było niemal oczywiste. W kontekście pluralizmu jest to zadanie nieraz przekraczające możliwości kruchych psychicznie i duchowo młodych ludzi. W najlepszym razie zabiera im to bardzo dużo czasu.

Czy w tym wszystkim pomaga coś katechizacja, ten główny wysiłek polskiego Kościoła. Badania pokazują, że mimo wszystko młodzież traci kontakt z Kościołem. Jeśli chodzi o doktrynę katolicką, w pełni ortodoksyjna jest mniej niż połowa młodzieży szkolnej. Wskaźnik dominicantes pośród maturzystów waha się wokół 30 procent. Szacunkowo tylko trzecia część młodych aprobuje w całości doktrynę moralną Kościoła. Według ks. Mariańskiego, istnieją „uzasadnione obawy, że prowadzona z wielkim rozmachem katechizacja w szkole nie zapobiegnie w przyszłości emigracji młodzieży z Kościoła”. I gdzie indziej: „nie wydaje się, że katecheza szkolna jest w stanie odwrócić tendencje permisywne i relatywistyczne w stosunku do wielu norm moralności katolickiej”. Lekcje religii w szkole zdają się nie pomagać młodzieży w kształtowaniu ani religijności ani moralności.

Oczywiście, ktoś może twierdzić, że być może katechizacja przynajmniej sprawiła, iż procesy przemian religijności nie są tak gwałtowne, jak przypuszczano, że wszystko zachodzi stopniowo, powoli, ewolucyjnie, dając czas na refleksję i odpowiednie działania. Trudno powiedzieć. Raczej trzeba chyba przypuszczać, że to pojawienie się ogromnej ilości nowych wspólnot przyniosło ten efekt spowolnienia. Przed rokiem 1989 była to tylko Oaza; teraz mówi się o 150 różnych ruchach i wspólnotach religijnych w Kościele i milionie osób w nie zaangażowanych. To tutaj kształtuje się wiara i moralność przeżyta i zintegrowana we wszystkich swych aspektach: intelektualnym i emocjonalnym, indywidualnym i wspólnotowym. We wspólnotach może się rodzić osobista wiara, przeżyta głęboko i dobrowolnie przyjęta.

Jednakże zwraca się czasami uwagę, że brakuje tym wspólnotom księży, że trudno jest znaleźć duchownych, którzy by chcieli i potrafili towarzyszyć wspólnotom, szanując jednocześnie ich szczególne charyzmaty i pomagając im formować się według linii programowych, które sobie wyznaczają. Potwierdza to ks. Mariański: „W ostatniej dekadzie wyraźnie zmniejszyło się zainteresowanie duchowieństwa ruchami i wspólnotami religijnymi oraz stowarzyszeniami katolickimi”. Czy nie dlatego, że księża są przemęczeni pracą w szkole? Być może to nacisk na przygotowanie księży do formacji wspólnot, a nie przeciążenie studiów pedagogizacją, mogłoby zapobiec przewidywanej przez ks. Mariańskiego tendencji, że „zmiany w religijności młodych Polaków będą zmierzać nie tyle w kierunku sekularyzmu (ateizm, indyferentyzm), ile raczej będą wiązać się zakwestionowaniem Kościoła jako instytucji religijnej i społecznej zarazem”. Tak więc młodzież najprawdopodobniej pozostanie religijna ale już nie będzie to religijność kościelna, katolicka. Rozrośnie się raczej zjawisko wierzeń i praktyk paralelnych, alternatywnych, tego co się nazywa religijnością rozproszoną, nieusystematyzowaną, pozainstytucjonalną, synkretyczną, skrojoną przez każdego indywidualnie.

W końcu wydaje mi się istotne by zauważyć, że chrześcijaństwo winno być przede wszystkim budowane w oparciu o ludzi dojrzałych, życiowo ustabilizowanych. Pan Jezus w pierwszym rzędzie zwracał się do ludzi dojrzałych, im poświęcał najwięcej czasu, energii, z nimi najczęściej przebywał. Bardzo niewiele ewangelicznych scen pokazuje Jezusa nauczającego młodzież albo dzieci. Podobnie dla Kościoła pierwszych wieków katechizacja osób dorosłych była priorytetem. Tymczasem Kościół współczesny, przeciwnie niż Jezusa, angażuje ogrom swojego wysiłku w nauczenie dzieci i młodzieży. Gdzieś przeczytałem interesujące spostrzeżenie: „Pan Jezus błogosławił dzieci, a nauczał dorosłych. Kościół w Polsce naucza dzieci, a błogosławi dorosłych”.

Oczywiście, zwrócenie się do dorosłych wymaga przemyślanego i przemodlonego doświadczenia życiowego przeżytego w kontekście Ewangelii. Wymaga dużych kompetencji teologicznych i duchowych oraz ludzkich (w świecie pojęcia kompetencji czy eksperta są ogromnie istotne; ludzie mają prawo spotykać się w Kościele z kompetentnymi księżmi, ekspertami w sprawach duchowych). Tutaj już nie można liczyć na pomoc władzy rodzicielskiej czy przymusu szkolnego.  Potrzeba odważnych wizji pastoralnych i dynamizmu apostolskiego, być może o wiele bardziej niż w sytuacji młodzieży i dzieci. Ale myślę, że ten kierunek może przynieść ogromne owoce. Takie nadzieje daje mi moje skromne doświadczenie w pracy ze wspólnotą rodziców czy małżonków. Dlatego, choć ostrożnie, mogę podzielać nadzieje wyrażone w końcowym akapicie tekstu polskiego socjologa: „Jeżeli nawet określilibyśmy katolicyzm polski jako „bastion z wieloma rysami”, to równocześnie jest w nim jeszcze wiele uśpionego potencjału, który mógłby prowadzić do rewitalizacji polskiej religijności i swoistego świadectwa Polaków wobec zsekularyzowanej Europy”.

Odniesienia: ks. Janusz Mariański, „Religijność młodzieży polskiej w procesie przemian”, w: Zeszyty Naukowe KUL, 2(2010), ss.39-61. Zobacz też: Janusz Mariański, Religia w społeczeństwie ponowoczesnym. Studium socjologiczne, Warszawa 2010. Janusz Mariański, Emigracja z Kościoła. Religijność młodzieży polskiej w warunkach zmian społecznych, Lublin 2008.

niedziela, 15 maja 2011

Przejście

Jak nie bronić się przed świętością?

Masowo pojawiające się w ostatnim czasie, bardzo różnej jakości publikacje oraz inne medialne przekazy o Janie Pawle II, przedstawiają Papieża jako zwyczajnego człowieka, który płacze i śmieje się, bawi z dziećmi, ściska dłoń nieuleczalnie chorego i potrafi wyjść do każdego człowieka. Jest to miły, pełen ciepła i dobroci człowiek, który całe życie oddał służbie Bogu i innym ludziom. Intencje przedstawiania Jana Pawła II w ten sposób są różne. Jedni chcą wykorzystywać ekonomicznie polski sentymentalizm. Inni, zwłaszcza media katolickie, na ogół chcą pokazać, że jego świętość była bliska każdemu człowiekowi. Jest to próba realizacji pragnienia Jana Pawła II, by każdy człowiek odkrył w sobie powołanie do świętości, nią się zafascynował i wszedł na jej drogę. I rzeczywiście, wielu ludzi fascynuje Jan Paweł II, jego osoba. Ale jakoś nie ruszają dalej – ku świętości. Dlaczego?

Od dawna znana jest prawda, że spotkanie ze świętością jest mysterium tremendum et fascinans. Spotkanie Świętego Boga, jak pokazują choćby opowieści Izajasza i Jeremiasza oraz chrześcijańskich mistyków to także przerażające doświadczenie. W istocie, świętość jest przerażająca, bo wymaga radykalnej zmiany, konfrontacji i zakwestionowania siebie. Sr. Janet Ruffing, doświadczona kierowniczka duchowa pisze: „Ta dynamika reagowania strachem i ucieczką od bliskości z Bogiem – od Jego świętości, nieprzewidywalności, a także od Jego czułości – wynika z faktu, że spotkanie z takim Bogiem staje się, wyraźnym bądź subtelnym, zagrożeniem dla naszego malutkiego uwarunkowanego poczucia ja”. Naturalną reakcją człowieka na świętość jest opór. Paradoksalnie, jeśli prędzej czy później ten opór się nie pojawia, to można mieć wątpliwości, czy człowiek rzeczywiście zmierza do świętości.

Często jest tak, że pragniemy zmiany, ale jednocześnie, gdzieś na głębszym poziomie, nie chcemy wcielić jej w życie. Odczuwamy, że ona nam zagraża. Ludzie często oddalają od siebie możliwość wejścia Boga w ich życie, gdyż wyczuwają coś w tym doświadczeniu, co ich przeraża. Wszyscy wpadamy w popłoch, gdy Bóg się do nas zbliża. A jeżeli nie wpadamy, to być może dlatego, że sobie Boga oswoiliśmy i zneutralizowaliśmy Jego świętość. Wszyscy też na różne sposoby unikamy cierpienia, które wiąże się z rozwojem czy wyzwaniem, jakim jest przyswajanie sobie nowych sposób odczuwania, myślenia i reagowania.

Sr. Ruffing pisze: „większość z nas wynajduje nieskończenie wiele pomysłowych wymówek pozwalających uniknąć nie tylko konsekwencji duchowego doświadczenia, lecz często, co jest jeszcze bardziej zadziwiające, samego doświadczenia Boga, którego przecież, jak twierdzimy, pragniemy”. Czy kupowanie gadżetów z Janem Pawłem II, filmy i wspomnienia, nocne czuwania i pielgrzymki do grobu w Rzymie nie stały się i nie staną się sposobem uniknięcia konsekwencji fascynującego duchowego doświadczenia? Oczywiście, może to być sposób na łagodne prowadzenie w kierunku Tajemnicy. Gdzie jest jednak granica pomiędzy sentymentalizmem, czy gorzej, usprawiedliwianiem się, a mistagogią świętości? Co zrobić, aby wspominanie Jana Pawła II nie stałą się obroną przed świętością, zamiast pierwszym krokiem w jej kierunku?

Można też pytać dalej: czy jesteśmy jako Kościół przygotowani, aby po okresie zachwycania i uniesienia, po okresie fascinosum, pomóc ludziom przejść przez okres tremendum, jakie wywołuje tajemnica Boga i Jego świętości? Jeśli ludzie nie będą w stanie tego przejść, to nie będzie ich wina. Większość oporów przed świętością nie da się pokonać samemu. Niezbędna jest pomoc wspólnoty. Pytaniem jest jak towarzyszyć ludziom by pokonali bariery oporu i lęku przed wtargnięcie we własne życie niekontrolowanej i nieprzewidywalnej Tajemnicy Boga?

Pytanie o to, jak nie bronić się przed świętością nie ma łatwej odpowiedzi. Każdy będzie to przeżywał inaczej. Dlatego być może pewną propozycją jest indywidualne towarzyszenie ludziom i więcej słuchania ich opowieści o fascynacji i przerażeniu świętością. Słusznie zauważa Sr. Ruffing: „Samo to, że osoba korzystająca z kierownictwa regularnie usiłuje artykułować te subtelne i niosące istotne znaczenia doświadczenia religijne, a na dodatek czyni to wobec kogoś, kto naprawdę słucha, intensyfikuje oczekiwanie, że osoba ta odpowie Bogu oraz uporządkuje lub przeorganizuje swoje życie i decyzje w zgodzie z rozwijającą się relacją”. W przeciwnym razie znowu będziemy się biczować i mówić o niewykorzystanej szansie.

Korzystałem z: Janet Ruffing RSM, „Kierownictwo duchowe. Dalsze etapy”, WAM, Kraków 2010.

sobota, 23 kwietnia 2011

Powstań, a zajaśnieje ci Chrystus!

Spiskowa teoria Zmartwychwstania

Ludzie chyba zawsze posiadali tendencje do szukania spiskowych wyjaśnień wydarzeń własnej lub cudzej historii. Mechanizm ten jest gdzieś głęboko zakodowany w psychice człowieka. Wydanie się na pastwę przypadku, niedociągnięć, ludzkiej głupoty albo jakiejś nadprzyrodzonej siły, nad którą nie ma kontroli, byłoby czymś przerażającym. Lepiej więc sobie pomyśleć, że wszystko jest po ludzku racjonalne: jest jakiś wielki plan, który ktoś obmyślił i konsekwentnie realizuje. Należy więc ten plan i tego kogoś wytropić i zdemaskować.

Potrzeba tworzenia alternatywnych narracji odezwała się w faryzeuszach, gdy musieli stawić czoło faktowi Zmartwychwstania Jezusa z Nazaretu. Najpierw, po Jego śmierci, byli oni przekonani, że istnieje wielki plan mistyfikacji: uczniowie wykradną ciało Jezusa, a następnie bezczelnie ogłoszą Jego zmartwychwstanie. Tak więc nazajutrz, to znaczy po dniu Przygotowania, zebrali się arcykapłani i faryzeusze u Piłata i oznajmili: Panie, przypomnieliśmy sobie, że ów oszust powiedział jeszcze za życia: Po trzech dniach powstanę. Każ więc zabezpieczyć grób aż do trzeciego dnia, żeby przypadkiem nie przyszli jego uczniowie, nie wykradli Go i nie powiedzieli ludowi: Powstał z martwych. I będzie ostatnie oszustwo gorsze niż pierwsze (Mt 27, 62-64).

Gdy okazało się, że Jezus rzeczywiście zmartwychwstał, faryzeusze, nie chcąc przyznać się, że ich spiskowa teoria zamiast demaskować została zdemaskowana, postanawiają – o zgrozo! – teorię tę rozpowszechnić: Rozpowiadajcie tak: Jego uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go, gdyśmy spali. A gdyby to doszło do uszu namiestnika, my z nim pomówimy i wybawimy was z kłopotu». Ci więc wzięli pieniądze i uczynili, jak ich pouczono. Gdy w jednej teorii spiskowej pojawiają się dziury i niespójności, stwarza  się kolejną, która wszystko wygładza. I tak ad infinitum. Szokujące. Tak. Ale jakże często się to zdarza i to na naszych oczach.

Żołnierze więc będą mówili: „był wielki spisek, kiedy spaliśmy – może nawet ktoś nas uśpił jakimś środkiem odurzającym – ukradziono ciało Jezusa. Nie wiemy kto, może uczniowie, a może ktoś inny. Całe to chrześcijaństwo to jedna wielka mistyfikacja. Tak jak mówili faryzeusze: I będzie ostatnie oszustwo gorsze niż pierwsze.” I rzeczywiście, nie ma wyboru, trzeba uznać te dowody: są przecież strażnicy, byli tam przy grocie całą noc i dzień. A uczniowie sami twierdzą, że ich nie było podczas Zmartwychwstania.

Zmartwychwstanie było dla faryzeuszów czymś, co wymykało się ludzkiej racjonalności, która boi się przyznania roli przypadkowi, zbiegowi okoliczności, nadprzyrodzonej sile. Co więcej, Zmartwychwstanie było dla nich niemożliwe do przyjęcia, bo trzeba by się pogodzić, z tym, że Bóg był z Jezusem, a może nawet On był Bogiem i że zabili nie tylko niewinnego ale i samego Boga. Trzeba by przyznać się do przerażającej pomyłki i głupoty. Tak więc teoria spiskowa jest sposobem ukrywania ludzkiej niezdolności przyznania się do pomyłki i błędu oraz niechęci do zmiany myślenia, czyli nawrócenia. Za cenę oszustwa broni się własnego obrazu siebie, tak jakby nie było prawdą, że errare humanum est.

Rozpowiadajcie tak: Jego uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go, gdyśmy spali. Faryzeusze wiedzieli co robią, inicjując pewną alternatywną narrację: ludzie lubią, a nawet więcej, potrzebują spiskowych teorii. Ludzie chcą być przekonywani , że wszystko jest już ukartowane i ktoś tym wszystkim tylko steruje. Spiskowe teorie pozwalają bowiem człowiekowi zwolnić się z odpowiedzialności: bo przecież cokolwiek bym robił, to i tak spisek kieruje światem; albo, jest mi źle, spadają na mnie nieszczęścia, bo inni sterują tym wszystkim: nic nie jestem w stanie zrobić.

Jeszcze inne ludzkie potrzeby eksploatował Dan Brown pisząc „Kod Leonarda da Vinci”. Mianowicie, jest to bardzo przyjemne uczucie, gdy wraz z autorem demaskuje się tajemnice, tropi i osacza osoby i wydarzenia z przeszłości. Bardzo nas porusza wyobrażenie jakiegoś sekretu dziejów, pilnie strzeżonego w sejfie albo w bunkrach. Proza Browna działa jak wybawienie z ciemności niewiedzy: wszystko można odkryć w tajnych archiwach, zamazanych znakach, inteligentnie ukrytych symbolach, pozostawionych szczątkach. W ten sposób jasno się ukazuje, co naprawdę kryje się za tym wszystkim: wielki spisek Kościoła Katolickiego. Naiwni wierzący wzbudzają tylko litość, ponieważ boją się sięgać pod powierzchnię tego, co się wydarzyło i odkryć, jak było naprawdę.

W swoim czasie katolicy zdecydowanie występowali przeciw takiemu sposobowi interpretacji ich wiary. Ale czasem zastanawiam się, czy to nie oni właśnie najczęściej ulegają spiskowym interpretacjom w odniesieniu do innych historii. Czy i ludzie Kościoła czasem nie stają się takimi Danami Brownami.

Historią Jezusa nikt nie sterował. Nawet sam Bóg. Boży plan to nie jakaś szczegółowo przeprowadzona akcja niebieskich służb specjalnych, ukartowana przez Boga, w której ludzie grają role marionetek. Nie, każdy jest wolnym człowiekiem. Bożym planem jest zbawić człowieka i Bóg pomimo wszystkich oporów człowieka, ślepych zaułków, na które prowadziła ludzka wolność, wiódł nitkę swoich zamysłów, wciąż na nowo zapraszając do udziału w nim wolnych ludzi i to jako pełnoprawnych partnerów. I zabrało to bardzo dużo czasu.

Jeżeli nawet dla Boga nie było łatwe przeprowadzić swój plan zbawienia, o ileż trudniej jest człowiekowi przeprowadzać jego ludzkie plany. Jakże często mamy doświadczenie tego, że nasze, nawet całkiem zwyczajne zamiary tak łatwo krzyżują nieraz banalne sprawy.

Jako chrześcijanie winniśmy mieć więcej dystansu wobec spiskowych teorii dziejów. Oczywiście, trzeba krytycznie odnosić się do faktów i interpretacji, zadawać pytania i prosić o wyjaśnienia. Jak najbardziej, tego wymaga odpowiedzialność wobec prawdy. Niemniej nie powinniśmy tworzyć alternatywnych spiskowych historii. Łatwo mogą one produkować nienawiść i przemoc, gdy za ich pomocą wmówi się człowiekowi, że jest oszukiwany. Uwikłanie w spiskową teorię jest jednym z mechanizmów produkcji gniewu. Później trzeba tylko nim umiejętnie pokierować. Doświadczyli tego pierwsi chrześcijanie pochodzenia żydowskiego, którzy wiele wycierpieli od swoich braci, zapewne też z powodu owej spiskowej teorii faryzeuszów.

Trzeba jasno i zdecydowanie sobie powiedzieć: spiskowe teorie dziejów to nie jest chrześcijański sposób myślenia!

Cisza przed Zmartwychwstaniem

wtorek, 19 kwietnia 2011

Paschalne Wydarzenia w kinie?

Kilka filmów, które w ostatnim czasie ukazały się na ekranach polskich kin, wydaje się dobrze wpisywać w klimat Triduum Paschalnego. Myślę, że warto je polecić, by może trochę zainspirować się w przekładaniu liturgicznych celebracji Chrystusowych Tajemnic na sprawy codzienności.

Filmy, o który chciałbym napisać, według deklarowanych zamiarów ich twórców, nie miały być religijne. I może dlatego ich religijność przemawia czystym, nienarzucającym się głosem. Trzy wydają się układać w dynamikę, która może proponować ważne przesłanie: Ludzie Boga, Młyn i krzyż oraz Erratum. W tej kolejności. Pierwszy, przez swój temat – dramat zamordowanych trapistów – najwyraźniej eksponuje elementy religijne. Drugi – rekonstruuje i analizuje obraz o religijnym tytule „Droga krzyżowa”. Trzeci natomiast, najbardziej świecki, poza kilkoma rewizytami, wydaje się nie podejmować religijnych wątków.

Filmy całkowicie odmienne. Każdy stworzony w swojej bardzo oryginalnej stylistyce. Łączy je spokojna, kontemplacyjna narracja oraz temat człowieka wobec zła i śmierci. Chciałbym się pokusić o sugestie, które mi osobiście pozwoliły połączyć je w całość i naprowadziły na możliwe sensy Paschalnego Wydarzenia.

W Ludziach Boga, reżyser, Xavier Beauvois z dużym psychologicznym i duchowym wyczuciem ukazuje indywidualny i wspólnotowy proces pracy nad przeżywaniem doświadczenia zagrożenia przemocą, lękiem o życie i pytaniem o sens. Klasztor w Thibirine (co znaczy: ogród) staje się na naszych oczach prawdziwym Ogrodem Oliwnym, gdzie mnisi przeżywają udręki podobne do Jezusowych (J. Święcki). Ujawniają się między nimi napięcia, konflikty, pretensje, strach, cała gama autentycznie ludzkich postaw i zachowań. Wspaniale wplecione sceny liturgii, wspólnotowej modlitwy i ciszy, śpiewane fragmenty hymnów i psalmów, prowadzą serca mnichów do głębokiej jedności oraz wielkiego pokoju i łagodności w powierzeniu się Bogu. Ich wspólnota staje się uobecnieniem Paschalnego Misterium – tajemnicy miłości i złożenia daru z siebie, a w końcu staje się wprost eucharystyczną celebracją. W ten sposób film sugeruje, czym może się stać dla nas Triduum i jak do tego dojść, splatając życie z liturgią.

W filmie Młyn i krzyż, reżyser, Lech Majewski, stara się w obrębie jednego dnia prześledzić zdarzenia, które złożyły się na obraz Petera Bruegla Starszego „Droga na Kalwarię". Kontemplujemy więc leniwie budzący się poranek na flamandziej wiosce, przypatrujemy się zwykłym ludzkim sprawom, a także przemocy i cierpieniu. Gdzieś wokół obrazu porusza się sam Bruegel, który opowiada o intuicji, którą chce wyrazić w swoim dziele (A. Piotrowska).  Wraz z upływem filmowej akcji niepowiązane ludzkie losy zaczynają się układać w harmonijną całość obrazu Bruegla, połączone relacjami charakterystycznymi dla malarstwa, ale przecież wyrażającymi mistyczne przeczucie. Bo wszystko w filmie, jak i w obrazie zaczyna powoli rozjaśniać swoje powiązanie z jednym wydarzeniem: Męką Chrystusa ledwie zauważalną pośród całego zgiełku życia. Losy całej tej masy ludzi, pozornie niezwiązane ze sobą ostatecznie łączą się w jedno wydarzenie, w którego centrum jest Jezusowa Pasja. Bruegel okazuje się mistrzem odnajdywania powiązań pomiędzy przeróżnymi ludzkimi kolejami losu a Paschalnym Wydarzeniem i być może daje wskazówkę, jak można by ukierunkować wielkotygodniową, osobistą refleksję.

Erratum Marka Lechkiego jakby naświetla tę ideę z innej strony. Mianowicie, być może niechcący, wskazuje, jak zwykłe sprawy życia, konflikty i dramaty, wszystko może wejść w dynamikę wydarzenia celebrowanego w Wielkim Tygodniu. Michał przypadkowo w nocy potrąca i zabija kloszarda. Policja uznaje go za niewinnego. Ale przez cały film ta właśnie śmierć w nim pracuje. Ona wprowadza go na drogę poszukiwania informacji o zabitym: kim ten człowiek był, jak żył, co robił, z kim się przyjaźnił. Kloszard okazuje się być cierpiącym człowiekiem, można by powiedzieć „mężem boleści”. To co Michał odkrył o zabitym człowieku pomaga mu trafić na historię własnego cierpienia i łagodnie prowadzi go do konfrontacji z przeszłością, od której z odrazą uciekał, do przepracowania zła w jego życiu, do przebaczenia i pojednania ze swoim ojcem. Powoli zdobywa się na odwagę by stanąć twarzą w twarz z gniewem i złością w sobie, a także frustracją i pustką, które gdzieś w środku go dręczą.

Ostatnia scena przypomina konfesjonał. Ciche pukanie do drzwi mieszkania ojca. I nasłuchiwanie. Owo pukanie jest jak nieporadne wyznanie skrywanego pragnienia budowania więzi. I w końcu ciche pukanie z drugiej strony. Po tej drugiej stronie ktoś jest, ktoś kto chce przebaczyć – i przywrócić synostwo.

Krótko więc ujmując te trzy filmy, można by powiedzieć, że człowiek staje się mocny, gdy angażuje się w wartości, przeżywając to zaangażowanie w duchu Chrystusa. Pascha Jezusa, tajemniczo wpisana w dzieje człowieka, łączy i zespala ludzi i wydarzenia i staje się tajemnicza siłą, która, gdy się ją podejmie, może radykalnie przemienić nawet najbardziej zamknięte przestrzenie serca i dać życie.

Tak niereligijne w zamierzeniu filmy mogą naprowadzać na Paschalne Wydarzenia. Być może fakt, że są one tak głęboko wpisane w strukturę świata i ludzkiej, zarówno zbiorowej jak i indywidualnej historii, sprawia, że, przy odrobinie prawdy o swoim życiu, nie sposób ostatecznie nie wejść w ich dynamikę.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Między tragedią a dramatem

Czy rok żałoby w Polsce to stracona szansa?

Doświadczenie katastrofy w Smoleńsku, jak mało które, dotknęło wszystkich Polaków, niezależnie jakiej opcji światopoglądowej byli. I ciągle jeszcze mocno dotyka. Ponieważ brak nam historycznego dystansu do nas samych, sami nie wiemy, jak ono teraz w nas, jako narodzie, pracuje. Wbrew temu, co się najczęściej mówi o katastrofie i o wydarzeniach po niej, nie przypuszczam, by Polacy marnowali szansę. Chciałbym przekornie powiedzieć, że wykorzystują ją albo raczej, uczą się wykorzystywać.

Przede wszystkim musimy się nauczyć mówić o takich wydarzeniach. I nie jest to łatwe, bo, rzeczywiście, sytuacja nas przerosła. I pewnie przerosła by każdy naród. Uczyć się mówić to najpierw pozwolić na przeplatanie się różnych opowieści: historii zwykłych ludzi, bliskich i przyjaciół ofiar tragedii, wysoko postawionych osobistości i zwykłych obywateli, a także wielkich opowieści „metafizycznych” czy lepiej, historiozoficznych. Jest zrozumiałe, że każda z tych osób czy grup osób próbuje jakoś zrozumieć, pojęciowo objąć ten niepojmowalny ogrom tragedii i wplata go w szersze konteksty interpretacyjne. Ale szanując ich doświadczenia, słuchacz ma prawo podchodzić z rezerwą wobec wszelkich ideologizacji.

W Polsce od dwudziestu lat poszukuje się podskórnie  odpowiedzi na pytania: co to znaczy być Polakiem? jak myśleć o Polsce? jak czuć polskość i ją wyrażać? Nie są to proste pytania. Dlatego być może najważniejsze jest słuchanie ludzi, tego co przeżywają i jak przeżywają. Za mało siebie słuchamy jako współobywateli. W dniach takich jak 2 kwietnia 2005, a najwyraźniej później, 10 kwietnia 2010 widzieliśmy, że te zmagania różnych koncepcji i różnych sposobów odczuwania zaczynają przybierać nieraz gwałtowne formy wyrazu. Ludzie chcą być dosłyszani i wysłuchani.

Musimy tworzyć naszą duchową mapę w rzeczywistości Polski, w której istnieje uprawniony pluralizm światopoglądowy i religijny. Bardzo chcielibyśmy, żeby nas coś łączyło jako Polaków. I nie za bardzo wiemy chyba co to mogłoby być. Próbujemy starych sposobów, ale okazują się one już nieskuteczne. Poszukujemy więc nowych punktów startowych. W tych sporach, czasem budzących niesmak, jest chyba pewne poszukiwanie nowego języka, przestrzeni obrazów, także nowych rytuałów, które byłyby nam wszystkim, tak bardzo różnym, wspólne i pozwoliły wspólnie budować duchowy horyzont.

Paradoksalnie, przez to zamieszanie i skonfliktowanie, przez te wszystkie emocje, całe wydarzenie z 10 kwietnia głęboko zapada w społeczną podświadomość. Być może niektórzy zbyt naiwnie sobie wyobrażają formowanie się narodowych wielkich opowieści, symbolicznych punktów odniesienia na duchowej mapie narodu. Gdy popatrzyć na historię, żadne, z ważnych dla Polaków wydarzeń nie było i, po bliższym przyjrzeniu się, nie jest kontrowersyjne. To tylko upływ czasu sprawił, że emocje ostygły.
Myślę, że katastrofa smoleńska staje się duchowym punktem odniesienia może nie tyle przez medytacje, zadumę, wyciszenie, modlitwę, ale wprost przeciwnie, przez ostre starcia, odsłonięcie głębokich antagonizmów, różnic w koncepcjach historii, jej interpretacjach, pomysłach na duchowe życie Polski. 

Ten konflikt różnych sposobów przeżywania sprawia, że całe wydarzenie smoleńskie staje się nie tylko tragicznym ale i dramatycznym, głębokim narodowym przeżyciem. O nim się snuje wiele opowieści, i to na różne sposoby. Ufam, że wykuwa się w ten sposób jedna opowieść. Polacy nie marnują szansy. Dramatycznie szukają.

piątek, 1 kwietnia 2011

Interesująca interwerncja w sprawie krzyża




Professor Joseph Weiler's June 30 testimony before the Grand Chamber of the European Court of Human Rights, on behalf of the nations that intervened in favour of Italy against Ms. Soile Lautsi, regarding the exposition of crucifixes in public schools in Italy

niedziela, 27 marca 2011

Najlepiej zacząć u źródeł

Dialog z ateistami?

Papieska Rada do spraw Kultury zainaugurowała w tych dniach nową inicjatywę, inspirowaną przez Benedykta XVI: dialog z ateistami, agnostykami i obojętnymi religijnie (a raczej jest to powrót do idei Sekretariatu ds. Niewierzących). Przedsięwzięcie to, nazwane „Dziedziniec pogan”, z paru względów jest szczególnie godne uwagi. 

Po pierwsze, zdecydowano się wyjść z bezpiecznych kościelnych przestrzeni, chrześcijańskich miast i świątyń, by stanąć u źródeł sekularyzmu, myśli laickiej i ateistycznej: wybrano więc Paryż, Instytut Francuski, Sorbonę. Znamienny ruch na zewnątrz, do ludzi przeżywających świat i jego sprawy w całkowicie odmiennej perspektywie, by rozmawiać z nimi na ich gruncie. Po drugie, jak podkreśla o. Jean-Marie Laurent Mazas FSJ, dyrektor wykonawczy „Parvis des Gentils”, nie chodzi o ewangelizację rozmówców. Trzeba ich przyjąć na takich warunkach, na jakich oni chcą być partnerami w tej rozmowie i zaakceptować ich w pełnym poszanowaniu ich wolności i wyborów. Uznano więc, ze strony Kościoła, pragnienie ludzi, którzy po prostu nie chcą być przedmiotami ewangelizacji, a jednocześnie są otwarci na rozmowę z wierzącymi.

Ktoś zapyta: jeśli wchodzimy w laicki i ateistyczny świat na jego prawach, jeśli nie chcemy ewangelizować, to po co zajmować się podobnym dialogiem?

Kościół, czując się odpowiedzialnym przed Bogiem za cały świat, nie ma innego wyboru. Dzisiejsze czasy wymagają globalnej rozmowy kilku miliardów ludzi. Nie można pozwolić na tworzenie się gett: getta chrześcijańskiego i niechrześcijańskiego albo getta ludzi wierzących i niewierzących. Dyskursy prowadzone przez te grupy ludzi nie mogą ograniczać się tylko do zamkniętego kręgu i stanowić hermetycznej mowy wtajemniczonych. Brak rozmowy z ateistami, agnostykami może łatwo zamknąć wierzących w takim języku i przeżywaniu świata, który będzie ich najzwyczajniej izolował. Podobnie może się zdarzyć z drugą stroną. Po prostu nie będziemy się rozumieli, podczas gdy nieznośnie konieczne jest porozumienie w tak wielu sprawach. Problemów świata, a nawet problemów jednego narodu nie rozwiąże jedna tylko grupa: np. jedynie chrześcijanie albo wyłącznie ludzie religijni albo tylko niewierzący. Potrzeba wspólnego wysiłku tłumaczenia własnych doświadczeń i przekonań by budować jedną opowieść o sprawach świata.

Kształtowanie rozmowy z ateistami domaga się uznania równości obu stron. Kościół, inicjując „Dziedziniec pogan” w takiej a nie innej formie, posunął się radykalnie właśnie w tym kierunku. Ale w tym miejscu, pamiętając ostatni agresywny wybuch misyjnego ateizmu pod wodzą Richarda Dawkinsa, trzeba wraz z Michaelem Novakiem oraz Jürgenem Habermasem zapytać, czy ateistów i sekularystów stać będzie na tyle moralnej siły, by traktować argumenty i przekonania ludzi wierzących z należytą powagą, wsłuchiwać się w nich i uczestniczyć wraz z nimi w pełnej szacunku debacie publicznej na równych prawach? (Podobne pytanie muszą sobie też zadać niektóre grupy wierzących.)

Trzeba też dodać, że rozmowa z ateistami i agnostykami może być wydatnie pomocna w formowaniu wiary. Jak słusznie pisze Micheal Novak, ateiści czasem dobrze wyrażają to, co wierzący boją się jasno wypowiedzieć, a w związku z tym, chrześcijanie sami nie mają odwagi się z pewnymi sprawami skonfrontować (np. z historią przemocy religijnej albo stosunkiem do demokracji i wolności, cierpienia niewinnych, także interpretacja wrażenia Bożej nieobecności). Podobnie ks. Tomáš Halík jest przekonany, że warto ocalić z nowożytnego ateizmu to, co było w nim szczere i prawdziwe i zintegrować to w chrześcijaństwo. Taki ateizm mógłby, na przykład, oczyszczać wiarę z „religijnych iluzji”. Dzisiaj, gdy wiele słychać o odradzaniu się religii, warto dać się sprowokować właśnie przez niewierzących do krytycznej refleksji nad jakością wiary oraz jakością tego religijnego i duchowego renesansu.

W końcu, warto, by temu dialogowi towarzyszyła intencja modlitewna. Szczególnie trafna wydaje się ta sformułowana przez ks. Halíka: „Dojrzała wiara modli się o dar cierpliwości dla ateisty, zamiast go nawracać.”

Chyba niezbyt szczęśliwie nazwano to przedsięwzięciem „Dziedziniec pogan”. Pomijając pejoratywny wydźwięk tego słowa i skojarzenie z rozwijającym się dzisiaj nurtem duchowości neopogańskiej, warto pamiętać, że współcześni ateiści (szczególnie ci, którzy chcą rozmawiać z chrześcijanami) to z pewnością nie poganie. Jak zauważa wielu badaczy, ateizm jest fenomenem świata chrześcijańskiego a nie pogańskiego.  Być może czując tę niestosowność zaczęto też nieśmiało mówić o „Parvis de l’Inconnu” (Dziedziniec Nieznanego Boga).

środa, 9 marca 2011

Via purgativa


Wielki Post – sposób na polską dewocję

Trochę zbyt łatwo przyzwyczailiśmy się szermować słowem dewocja, określając nim starsze panie i panów, którzy często chodzą do kościoła, odmawiają różaniec i modlą się, na przykład, do Serca Pana Jezusa. Dewotem czy dewotką, oczywiście, może być i taka osoba, ale to określenie można z powodzeniem przypisać też wielu innym grupom katolików, może szczególnie tym młodym i wykształconym. Pomocą w zrozumieniu, że nie mijałoby się to z prawdą jest choćby dwuminutowa lektura hasła „dewocja” w tak autorytatywnym wydawnictwie jak Encyklopedia Katolicka. W tomie trzecim, na stronie 1226 czytamy: „dewocja – (…) w sensie negatywnym charakteryzuje się przerostem form zewnętrznych i przeżyć emocjonalnych (przesłaniających istotną treść religijną) oraz niewłaściwym zharmonizowaniem życia religijnego z postępowaniem moralnym i często jest utożsamiana z bigoterią lub faryzeizmem.” 

Jeśli się konsekwentnie trzymać tej definicji, to można dojść do wniosku, że w takim razie większość Polaków jest dewotami i dewotkami.  Bo, czy polski katolicyzm nie jest często charakteryzowany jako przerost form zewnętrznych i przeżyć emocjonalnych, np. związanych z Janem Pawłem II, przy jednoczesnym braku zainteresowania istotną treścią wiary chrześcijańskiej oraz nauki Papieża Polaka? Iluż to słabo identyfikujących się z Kościołem katolików z sentymentem i wzruszeniem wspomina papieża, jedzie do Rzymu na jego grób, kupuje gadżety z nim związane. Albo, czyż nie podkreśla się od dawna szokującej rozbieżności pomiędzy ogromnym odsetkiem ochrzczonych katolików a niechrześcijańską hierarchią wartości tak wielu Polaków? Widać to choćby w tak zastraszającym braku zdolności do pojednania i budowania zgody w życiu społeczno-politycznym.

Wielki Post wydaje mi się dobrą kuracją na tak rozumianą, obejmującą szerokie kręgi polskiego Kościoła, dewocję. Wystarczą już pierwsze słowa z księgi proroka Joela, jakimi liturgia rozpoczyna czterdziestodniową pokutę: (Jl 2,12-18) „Nawróćcie się do Mnie całym swym sercem, przez post i płacz, lament. Rozdzierajcie jednak serca wasze, a nie szaty!” Lekarstwo na dewocję jest jedno: trzeba sięgnąć do serca, przeżyć jego głębokie rozdarcie, poznać własną biedę, odkryć własny grzech oraz jednocześnie Boże nieskończone miłosierdzie. Tyle nieraz ukrytych motywów, pragnień, ambicji, „dobrych” intencji, bezkrytycznych sądów i dziwnych wyobrażeń steruje naszym zachowaniem i naszymi wyborami. Liturgia Wielkiego Postu każdego dnia pobudza do tego, by zobaczyć jak bardzo pokomplikowane są nasze decyzje i wybory i jak po prostu bezwiednie dryfują w kierunku zła (dramatu Męki i Śmierci Jezusa). Gdy zrozumiemy swoje powikłanie, nie przyjdzie nam już tak łatwo ocenianie innych, określanie ich jako dewotów, a pojawi odczucie, że to ja przede wszystkim potrzebuje Zbawiciela.

Wchodzenie w  życie duchowe (którego budzenie i rozwijanie jest warunkiem bycia chrześcijaninem), bez głębokiej świadomości swojej własnej sytuacji wobec zła jest bardzo niebezpieczne, gdyż jest prostą drogą do dewocji i hipokryzji. Wiedzieli o tym bardzo dobrze Ojcowie Pustyni, gdy podkreślali bezwzględną konieczność  wprawiania się przez całe życie w praktykowaniu nauki o penthos (smutku z powodu grzechu i uwikłania w zło); wiedział o tym św. Ignacy z Loyolii, który cały pierwszy tydzień swych rekolekcji poświęcił temu, by człowiek właściwie i dogłębnie rozpoznał swój grzech i skruszony stanął pod krzyżem miłosiernego Pana. Dopiero przeszedłszy tę via purgativa można spodziewać się prawdziwie „niedewocyjnych” owoców w życiu chrześcijańskim. Dopóki człowiek nie zaboleje nad własną nędzą, dopóki nie dotknie go to, jak bardzo jest uwikłany w grzech, egoizm, głupotę, nie przyzna się, że potrzebuje pomocy, wtedy nie jest w stanie przeżyć wydarzeń Wielkiego Tygodnia i rozpoznać sensu radosnej pieśni poranka pierwszego dnia tygodnia. I straci szanse na uleczenie z trapiącej go dewocji (hipokryzji, faryzeizmu).


Sprawa jest ważna. Przyzwyczailiśmy się zrzucać na innych oskarżenie o dewocję, dewocja nas denerwuje i jesteśmy skłonni ją  piętnować ogniem i mieczem. I słusznie. Tylko że nie zauważamy, iż być może tworzymy sobie kozły ofiarne, by odwrócić uwagę od samych siebie. I to jest śmiertelne zagrożenie – zakłamywanie siebie i skazanie na banicję w krainę iluzji.

czwartek, 3 marca 2011

Jak zostać królem?

Wybrałem się do kina nie bardzo przekonany o tym, czy aby warto. Poszedłem raczej z pewnego sentymentu do Londynu, w którym spędziłem kilka trudnych, acz owocnych lat, i do brytyjskiej kultury, która Polakowi może wydać się przeniknięta poczuciem wyższości i trochę nadęta. Jeszcze przez kilka pierwszych minut siedziałem zastanawiając się, czy dobrze zrobiłem będąc na owej projekcji. Odczucia jednak zmieniały się szybko. Hooper nie celebruje brytyjskości, jak to często robią produkcje wyspiarzy. W filmie wyczuwa się ironię i dystans, próbę uczłowieczenia zastygłych form powagi i dostojeństwa, które wydają się czasem nieludzkie.
Film „Jak być królem” to historia księcia Yorku, któremu przyszło stanąć na świeczniku i porwać za sobą cały naród do walki z Hitlerem (jego starszy, przystojny i wygadany brat, niestety, nie dorastał do zrozumienia powagi sytuacji, zadurzony w swojej amerykańskiej rozwódce). Przyszły Jerzy VI, a prywatnie Bertie, miał jednak ogromną przypadłość: jąkał się. Z jednej strony Hitler, wspaniale przemawiający; z drugiej strony on: zakompleksiony władca imperium, w którym nie zachodzi słońce ( w tamtych czasach Imperium Brytyjskie miało jeszcze 58 kolonii na całym globie).
Mały problem urasta do sprawy wagi państwowej, sprawy od której zależą losy wielu ludzi: bo król musi przemawiać, musi być głosem całego państwa, a państwo to jest potężne. Ogromny dramat samej osoby. Z oporem i pośród ucieczek, przełamuje lęk przed zderzeniem się z prawdą o swoim życiu, a zwłaszcza o swojej dysfunkcjonalnej, królewskiej rodzinie. Bo, w istocie, z czasem uświadamia sobie, że ten mały  problem ma głębokie korzenie w przeszłości. Okazuje się, że trzeba zająć się nim całościowo, na różnych poziomach. A stawką są losy świata (trochę brytyjskiej megalomanii rodem z pewnych nurtów kina amerykańskiego).
Pomaga mu w tym pewien Australijczyk (a więc potomek różnej maści złoczyńców – jak to jeszcze funkcjonuje w brytyjskich uprzedzeniach i schematach: Australia była w czasach kolonialnych jednym wielkim więzieniem i miejscem zsyłki) o imieniu Lionel. Dokładniej, pomogła mu cierpliwa przyjaźń  tego samouka logopedy. Przy pomocy Lionela oraz swojej żony, Bertie, czyniąc raz krok w przód raz w tył, przebija się przez schematy wyznaczone przez społeczne role i klasowe uprzedzenia, walczy z lękami, którymi napełniło go bolesne dzieciństwo, poczuciem krzywdy, niższości, bycia nieudacznikiem. W końcu, dzięki dobroci bliskich sobie ludzi, wygłasza koncertowe przemówienie.
Film zbudowany prostymi środkami, kwestionuje szalone zwiększanie budżetów w dzisiejszej kinematografii, które owocuje tylko efekciarstwem. Nie środki, ale pomysł, bardzo ludzkie zmaganie, ludzki dramat, przyciągają jak magnes człowieka. Wzruszający film ładnie pokazuje, że każdy człowiek jest cenny i ma wiele do dania innym ludziom. Ludzkie zaś kalkulacje, preferencje, faworyzowanie padają najczęściej ofiarą ironii losu. Może być to miłe i pouczające rodzinne doświadczenie w niedzielne popołudnie.
Jak zostać królem (ang. The King's Speech, 2010). Reżyseria: Tom Hoopera. Scenariusz:           David Seidler. Występują: Colin Firth (jako Król Jerzy VI), Geoffrey Rush (jako logopeda Lionel Logue). Premiera: 28 stycznia 2011 (Polska), 6 września 2010 (Świat). Produkcja: Australia, USA, Wielka Brytania.

niedziela, 13 lutego 2011

Jak z tego wyjść?

Każdemu po bochenku!

Piekarnia, Bertolt Brecht.
Reżyseria: Wojciech Klemm. Obsada: Adam Nawojczyk, Wiktor Loga-Skarczewski, Marcin Kalisz, Grzegorz Grabowski, Bogdan Brzyski, Krzysztof Wieszczek, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Monika Jakowczuk, Beata Paluch, Zbigniew W. Kaleta, Bolesław Brzozowski, Błażej Peszek
Premiera: 20 września 2008, na Scenie kameralnej przy ul. Starowiślnej. Czas trwania: 1 godz. 30 min. (bez przerwy).

Nie ma kurtyny, ani na początku, ani na końcu. Być może więc przedstawiona sprawa zawsze była i zawsze będzie. Widzimy więc najpierw aktorów przygotowujących się do występu w czasie, kiedy my zajmujemy swoje miejsca i przygotowujemy się do oglądania; widzimy ich zresztą przez całą sztukę, jak pomiędzy swoimi kwestiami, siedzą gdzieś w koncie i popijają wodę mineralną.

Już od pierwszych kwestii, niestety, czuć, że Brecht pachnie myszką. Cała historia opowiedziana przez owego dramaturga raczej nie przekonuje, nie porusza, wydaje się być tanim moralizatorstwem, w stylu odchodzących już do lamusa dawnych kaznodziei. Jeszcze raz sprawdza się przekonanie, że każde dzieło sztuki wyhodowane na  piersiach ideologii, ma tylko względną wartość i szybko odchodzi do lamusa.
Trzeba jednak powiedzieć, że reżyser oraz młoda ekipa Teatru Starego dużo się napracowała - zespół dosłownie i w przenośni stawał na głowie – by jeszcze coś z tej sztuki wykrzesać dla współczesnego widza. Czasami ma się wrażenie, że wielość akrobacji i różnych sztuczek jest sugestią, że reżyser i aktorzy raczej się już tylko bawią brechtowską materią i formą. Dramat wydaje się być niekiedy sposobem na wyżycie się młodej aktorskiej energii: dużo skakania, krzyku, biegania, uderzania, dewastowania sceny, itp. Być może tylko tyle pozostało ze starej awangardy: pusty krzyk i gwałtowne gesty bez treści.

Można jednak też wyciągnąć pewne pozytywne refleksje. Sztuka dobrze pokazuje, na przykład, jak ludzie sami potrafią sobie stworzyć systemy, które będą ich z żelazną koniecznością wykańczały. System kapitalistyczny, dekonstruowany w sztuce przez Brechta, jest doprowadzony do perfekcji, wszystko tutaj pasuje (nawet pomoc charytatywna), wszystko ze wszystkim się wiąże, wszystko jest koniecznością. Ludzki odruch miłosierdzia – poza tym miłosierdziem zinstytucjonalizowanym – jest automatycznie karany przez system. Wszystko nakręca się samo i prowadzi człowieka do coraz większej ruiny, zchamienia, cynizmu i upodlenia: i to wszystkich, zarówno najuboższych, jak i najbogatszych. Ale czy tylko system kapitalistyczny? Dobrze wiemy, że i komunizm prowadził do tego samego i niewiele trzeba by zmienić, by Piekarnia dekonstruowała komunizm. A historia tylu innych pomysłów na życie społeczno-polityczne i ich rezultaty niewiele różnią się o tych dwu modelowych.

Piekarnia Brechta jest mocnym oskarżeniem, mocno wykrzyczanym sprzeciwem wobec społecznej niesprawiedliwości, która ciągle trwa, ciągle się odradza, jak w przypadku mitycznej Hydry: gdy ucina się jej jedną głowę, wyłania się z niej kilka następnych. Sztuka ta w interpretacji Klemma jest jakby  bezradnym wołaniem rozpaczy, która nie sili się na subtelne i intelektualne dywagacje, tylko podaje prosto z mostu nieskomplikowaną historię i nie ukrywa się za symbolami czy aluzjami. Po prostu brutalna rzeczywistość postawiona jest jak kawa na ławie. Dlatego Piekarnia jest w istocie do wykrzyczenia. Pewne rzeczy mogą wydawać się naiwne i nieaktualne. Niemniej, i to chyba jest zasługa reżysera i ekipy aktorskiej, prowokuje do rachunku sumienia z własnej hipokryzji i zakrywania oczu na odrastające Hydrze głowy. Bo, rzeczywiście, budzi wściekłość i poczucie bezsilności fakt, że świat tak łatwo znosi i tak cynicznie pomija ogrom ludzkiego cierpienia, chociażby z powodu głodu i cynizmu bogatych korporacji i państw. I rzeczywiście, samemu łatwo się o tym głodzie i cynizmie zapomina, i może zbyt często zadawala się tylko dziełami charytatywnymi, nie chcąc widzieć, że zbyt często konserwują i legitymizują one niesprawiedliwe struktury.

I w końcu refleksja polityczna: chyba dzisiaj lewica nie przyznawałaby się do swojego niegdysiejszego guru… 

Działać po chrześcijańsku


środa, 2 lutego 2011

Myśleć, czuć i działać po chrześcijańsku

zdjęcie: serwis kościół.pl

Światłość świata nie jednego czytelnika zaskoczyła. Z wywiadu wyłania się obraz papieża, jakże odmienny od obrazu medialnego, do którego już się przyzwyczailiśmy. Papież staje w „nagiej” prawdzie o sobie, o Kościele i o świecie. Przeciwstawia temu tylko Prawdę o pierwszeństwie Boga. Jego wypowiedź i odsłaniająca się w niej postawa sugeruje, jak mi się wydaje, pewne ważne cechy. Dobrze by się stało, gdyby zostały one przyswojone przez współczesnego chrześcijanina. Warto przeczytać ów wywiad, by posmakować, co to znaczy w dzisiejszym świecie myśleć, czuć i działać po chrześcijańsku.
Myśleć po chrześcijańsku

Benedykt XVI zawsze był postrzegany, nawet przez krytyków, jako intelektualista dużego formatu. I rzeczywiście, w swoich odpowiedziach takim pozostaje, jest obrońcą rozumu i prawdy. Nie jest to jednak rozum dla samego siebie, lecz rozum, który zstąpił do serca; nie jest to prawda, która prowadzi do totalitaryzmu i represji, lecz nieprzywłaszczalna przez nikogo prawda możliwa do realizowania tylko w wolności.

Papież mówi o „zatruciu myślenia” (59). Jak je uzdrowić? Wysiłek chrześcijańskiego myślenia winien na nowo ukazać współczesnym wagę pytania o Boga i jego istotne powiązanie z najbardziej palącymi kwestiami naszych czasów. Co więcej, rozważając różne trudne kwestie odnośnie Kościoła i świata, Benedykt XVI uczy trudnej sztuki pełnej integracji rozumu i wiary, zachęca do syntezy zdobyczy nowoczesności i skarbów Tradycji, łączenia własnych, wątłych sił (a nawet bezsilności) oraz otwarcia na Boże działanie, właściwego traktowania prywatnej opinii i świadczenia o całości Tradycji Kościoła.

Benedykt okazuje się być przenikliwym obserwatorem i dobrym znawcą spraw współczesności. Posiada wiadomości z pierwszej ręki, z całego świata. Nie musi zdawać się na media i ich nieraz jednostronne interpretacje. Dlatego książka papieża pomaga zobaczyć sprawy naszego globu z innej strony oraz, co ważniejsze, obudzić w sobie troskę o cały Kościół i cały świat. Chyba czasem nam jako chrześcijanom tego brak. Tak przygniatają nas sprawy codzienności, sprawy naszych rodzin, może sprawy osiedla, na którym mieszkamy, trochę jeszcze sprawy kraju, że wymyka nam się całość, sprawy całego świata i całego Kościoła. Czytanie papieża to także uczenie się myślenia o całości i troski o całość w perspektywie wiary.

Papież nakreśla ogromną przestrzeń dla myślenia. Kilka razy wskazuje elementy kościelnej rzeczywistości, które trzeba na nowo przemyśleć. Trzeba także podjąć „szeroko zakrojone przemyślenie fundamentów” nowożytności. W szczególności widzi problem nowego formułowania i jaśniejszej prezentacji wiary. Wyraźnie postrzega ogromne zadanie rozróżniania, co jest w chrześcijaństwie istotą, a co historyczną naleciałością; co w świecie jest ceną wartością, a co pozorem i złudzeniem. Tego zadania nigdy nie można poniechać, lecz ciągle wyostrzać narzędzia.

Czuć po chrześcijańsku

Czucie po chrześcijańsku zaczyna się od pokory. Książka ukazuje głęboki realizm papieża w spojrzeniu na siebie samego, na swój wiek i związane z nim ograniczenia; Benedykt XVI z pokorą mówi, że jest „prostym żebrakiem przed Bogiem”. Przyznaje się do niedostatków komunikacji i potrzeby jej polepszenia, do pewnych nieroztropności wynikających z braku medialnego doświadczenia, czy też niedostatków rzymskiej kurii. Zza tych słów wyłania się pokorny i świadomy swych słabości człowiek, który całym sercem przylgnął do Pana i ufa tylko Jemu. I coś bardzo chrześcijańskiego: słabość pozwala mu jaśniej zobaczyć i potężniej odczuć działanie Boga.

Papież w bardzo szczery i prosty sposób mówi o trudnych sprawach Kościoła. Jest świadom wszystkich słabości Kościoła, jego poplątanej nieraz historii oraz skomplikowanej, a nawet skandalicznej teraźniejszości. A jednak ufa i ma nadzieję. Jest to bardzo prosta nadzieja, złożona w Bogu, ufność, że Kościół to Jego dzieło i że Pan będzie przy nim czuwał. Przy tym jest świadomy konieczności działania, administracyjnych rozstrzygnięć i zmian w funkcjonowaniu instytucji. Jest to także istotne, gdyż Bóg ufa człowiekowi.

Działać po chrześcijańsku

W obliczu ogromnych światowych kryzysów papież powraca do podstawowych pojęć i postaw chrześcijańskich: do nawrócenia, ascezy, pokuty, wyrzeczenia, rezygnacji i wzywa, by chrześcijanie dawali przykłady, jak konkretnie realizować takie postawy. Po bankructwie tylu pomysłów i idei stara mądrość wydaje się ukazywać w nowym świetle jako lekarstwo na nowożytny kryzys, który dotyka cały świat, a w szczególności Zachód. Są to skarby naszej religijnej tradycji, których często niedoceniamy, nie rozumiemy, czy też nie umiemy praktykować.

Papież swoją postawą uczy, jak nie zakrywać oczu przed złem, nie tuszować go, nie rozgrzeszać go łatwo, ale stanąć w całej prawdzie. „Wszystko, co jest kłamstwem i zatajeniem musi zostać usunięte” (51). Reakcja na zło wymaga oczywiście stosownych decyzji, ale też czegoś więcej. Konieczne są też pozytywne działania, stwarzanie duchowego klimatu, w którym zło nie będzie mogło się nie tylko rozszerzać, ale także powstać.

I tutaj ważna rzecz: papież nie chce, by ludzie zatracili się w krytykowaniu Kościoła. Krytykowanie musi samo być skrytykowane, bo często prowadzi tylko do zniechęcenia, sceptycyzmu, cynizmu czy ironii. Wobec ciągłych trudności, podmywania autorytetów i kwestionowania wartości, łatwo jest po prostu wszystko zostawić, nie zabierać głosu, ulec zgorzknieniu, cedzić ironiczne słowa i cynicznie się uśmiechać. Papież chce też pokazywać dobro w Kościele i świecie, dobro, które jest przeogromne, ale jakże skrupulatnie pomijane, przemilczane, lekceważone, minimalizowane. Benedykt nie przemilcza zła, ale też nie przemilcza dobra. Może rzeczywiście, na Zachodzie największym zagrożeniem nie jest już dzisiaj przemilczanie zła w Kościele, czy też na świecie, ale właśnie przemilczanie dobra.

W końcu, papież wskazuje, że bycie chrześcijaninem oznacza także zgodę na cierpienie i zdolność do znoszenia sprzeciwu. Ów „czyn” męczeński jest nieodłączny od wyznawania chrześcijaństwa. Wiara, aby była głęboka musi być przecierpienia. To pozwala dawać autentyczne świadectwo. Warto może zastanowić się nad sensem cierpienia i męczeństwa w kontekście medialno-społeczno-kulturowym.

Kończąc lekturę wywiadu z Benedyktem XVI odczułem głębokie pocieszenie i szerokie spojrzenie, które potrafi subtelnie rozróżniać, a przez to unika wszelkich fundamentalizmów. Z tych stron promieniuje prostota, wielki pokój wewnętrzny, mocna nadzieja, zaufanie do Boga. Nie jest to jednak odczucie typu: wszystko jest dobrze, nic nie trzeba robić. Przeciwnie, czytane słowa rozpalają gdzieś w środku zachwyt dla wiary i zapał, by nią żyć oraz po chrześcijańsku (w myśli, czuciu i działaniu) podjąć zadania odważnie nakreślone przez papież.

środa, 19 stycznia 2011

„Trylogia” i pytanie o polskość i patriotyzm

„Psychiatryk” usłyszałem z ust pana siedzącego obok, gdy rozbłysły światła ogłaszające antrakt po pierwszej części przedstawienia „Trylogia” w reżyserii Jana Klaty (Teatr Stary w Krakowie). Rzeczywiście, można poczuć się nieswojo oglądając tę dziwną adapatcję: w kościele (a może lepiej, w Jasnogórskiej Kaplicy), z Matką Bożą w głównym ołtarzu, a na kościele kilkanaście łóżek szpitalnych, na których wylegują się tandetnie ubrani i trochę prostaccy ludzie. Chętnie podejmują tę czy inną rolę, ale szybko się męczą i wygodnie zmieniają pozycję na horyzontalną. Cały pierwszy akt przyzwyczajałem się do tego sposobu przedstawiania narodowej epopei. Wydaje mi się, że jakąś nitkę porozumienia z reżyserem chwyciłem dopiero w drugiej części (moim zdaniem najlepszej), w trzeciej, dosięga człowieka zmęczenie (spektakl trwa z przerwami ponad 4 godziny).

Na pewno nie jest łatwo mówić o sienkiewiczowskim dziele, które tak bardzo mocno tkwi w zbiorowej świadomości i chyba jeszcze głęboko kształtuje polską tożsamość narodową. Łatwo popaść w patos, a ostatecznie w śmieszność. Z jednej strony, Klata zachował dystans, choć nieśmiało ulega urzekającemu pięknu i sprawności narracji mistrza. Słusznie wykacentował rytm wszystkich trzech części powieści (amory, zagrożenie, wezwanie do walki, mobilizacja i galop (na łóżkach), oblężenie jakiejś twierdzy) oraz charakterystyczne dialogi i powiedzenia, które „chwytają za serce”. Z drugiej, reżyser nie boi się krytykować zawartej w dziele Sienkiewicza polskiej ksenofobii, religijnego kiczu, unarodowienia Boga, fanatyzmu, pochwały okrucieństwa, megalomanii i mitologizowaniu heroizmu. Dekonstruuje i bada, jak to wszystko wpływa na kształtowanie emocjonalnego i wyobrażeniowego świata Polaka. W tym procesie niektóre sceny są szczególnie przejmujące, np.: opowieść o nadziewaniu na pal Azji Tuhajbejowicza (a następnie zmartwychwstały Azja strzela wszystkim Polakom w tył głowy – aluzja do Katynia), wspaniała procesja z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej (Matka Boska przyjmuje żywą ludzką twarz i pozwala sobie na komentowanie zachodzących wydarzeń), schodzenie Pana Wołodyjowskiego i pozostałych bohaterów do kanałów (aluzja do Powstania Warszawskiego), kazanie nad trumną pana Wołodyjowskiego.

Podjęcie się zinterpretowania sienkiewiczowskiej „Trylogii” staje się bardzo aktualne w kontekście po 10 kwietnia i sprawy krzyża na Krakowskim Przedmieściu. W dniach żałoby narodowej sięga się po te elementy ikonograficzne i retoryczne, które wszystkim są znane z edukacji szkolnej. Czy one jednak rzeczywiście pozwalają nam twórczo przeżyć trudne doświadczenia? Czy potrafimy odczuwać i myśleć oraz mówić w kategoriach, które oprócz klimatu dają sięgają też do energetycznych zasobów całego społeczeństwa i wprawiają je w ruch? Wydarzenia roku 2010 zmuszają coraz natrętniej do przemyślenia rozumienia patriotyzmu, jego wyrażania, zmuszają do pytań o stosunek do patriotycznej tradycji i retoryki. Poruszano bowiem struny narodowe, próbowano obudzić dawną mitologię, rozrysować wrogów i obrońców polskości. Dzieło Klaty jest dosyć pomocne, by emocjonalnie nabrać dystansu, by zobaczyć, jakie są możliwości podtrzymywania czegoś z tego rezerwuaru dziedzictwa narodowego.

Z spektaklu, jak i całości ostatnich wydarzeń wyłania się pytania o nasze, polskie odniesienie do narodowych mitów, do narracji o naszej historii, do jej rozumienia i przeżywania. Czy w określaniu naszej świadomości oprzemy się na sentymentalnej tradycji, która jest nasycona retoryką oblężonych, uciskanych i prześladowanych? Czy nasza przeszłość, historia, literatura i sztuka czasem nie sprawia, że potrafimy porządkować doświadczenie wedle schematów, które nie pozwalają już twórczo orientować się we współczesnym świecie? Pojawia się pytanie, czy chcemy podjąć naszą przeszłość odtwórczo czy też twórczo, czy chcemy na siłę odtwarzać stare schematy, czy też wypracować jakiś etos polskości, który będzie nas wszystkich łączył, który będzie na tyle pojemny, by każdy Polak (nie koniecznie narodowości polskiej) mógł się w nim odnaleźć, niezależnie liberał czy konserwatysta, katolik, muzułmanin, wyznawca judaizmu czy ateista lub agnostyk? Czy stać Polaków chociażby na to, by cofnąć się i inspirować się wcześniejszą tradycją patriotyzmu wypracowanego w czasach Polski jagiellońskiej, który byłby jednocześnie „patriotyzmem długiego trwania” (J. Kłoczowski)? To, co nazywamy „Polska” nie może funkcjonować tylko wtedy, gdy jest oblężone i „pod zaborami”, ale przede wszystkim jako kraj i społeczeństwo świadome swej wartości, siły i potencjału.

Oczywiście, nie można winić za spotykane dzisiaj formy polskiego patriotyzmu wyłącznie Sienkiewicza oraz dorobku romantyzmu (bardzo krytycznie wypowiadano się na temat ciężaru tego dziedzictwa już na początku XX wieku i dwudziestoleciu międzywojennym). Wiele we współczesnych postawach Polaków względem rozumienia i odczuwania polskości pozostało jako wynik powojennego porządku politycznego (stalinowska wizja Polski dla Polaków i związane z tym przesiedlenia). W tym względzie także cały okres komunistyczny bardzo zaważył na polskiej świadomości narodowej.

Takie i podobne pytania i problemy rodzą się w trakcie i po spektaklu Klaty. Dlatego jego adaptacja „Trylogii” jest intrygująca. Ponieważ nie stroni od nowoczesnych środków wyrazu, z pewnością może przemówić do młodszej publiczności i pobudzić ją do refleksji. O nią właśnie chodzi. Problematyką patriotyzmu trzeba ją zainteresować. Być może przede wszystkim młodzi będą musieli podjąć wysiłek wypracowania nowego rozumienia patriotyzmu, określić na nowo, tym razem w kontekście Unii Europejskiej, pokojowego współistnienia, pluralizmu religijnego i światopoglądowego, znaczenia słów „Polak” i „Polska”.

Polecam przeglądowy artykuł Jerzego Kłoczowskiego oraz inne referaty zawarte w trzech woluminach Patriotyzm wczoraj i dziś, zbiorze referatów wygłoszonych na przestrzeni kilku lat w ramach Seminarium Polskiej Akademii Umiejętności (vol. I-III), Kraków 2003, 2006, 2009.

Eksperyment ekumeniczny ?


Copyright na wszystkie teksty (oprócz fragmentów z Pisma Świętego) i zdjęcia na blogu: Jacek Poznański SJ

sobota, 8 stycznia 2011

Nowe czasopismo o dialogu międzyreligijnym

On January 1, 2011, Dialogue Interreligieux Monastique / Monastic Interreligious Dialogue (DIMMID) will begin publishing Dilatato Corde, an on-line, international, multi-language journal rooted in the Christian monastic experience of interreligious dialogue, an experience shaped by listening, respect, contemplation, and hospitality. The name of the journal is taken from the Rule of Saint Benedict, which invites those who follow the monastic way of life to run the way of God’s commandments with an “expanded heart” (Prologue, 49).

Dilatato Corde will be a medium for information and reflection on the dialogue of spiritual or religious experience, that form of dialogue “where persons, rooted in their own religious traditions, share their spiritual riches, for instance with regard to prayer and contemplation, faith and ways of searching for God or the Absolute” (Pontifical Council for Interreligious Dialogue, Dialogue and Proclamation, #42).

Więcej tutaj

Morze kamieni