wtorek, 21 grudnia 2010

"Chrzest" Marcina Wrony

Tytuł „Chrzest” przywodzi na myśl jakieś religijne odniesienia. W filmie jednak są one marginalne i raczej nie wykorzystane (Janek w pewnym momencie mierzy się z Chrystusem na krzyżu, a Gruby wyrzeka się zła). Chrzest i jego symbolika, choć widzimy ceremonię chrztu w ostatnich scenach, jest wykorzystana tylko w świeckim wymiarze znaczeniowym, jako rytuał przejścia. Film zaczyna się i kończy w wodzie. W rzece jeden z przyjaciół ratuje życie drugiemu; w rzece, jeden z przyjaciół zabija drugiego. W dniu chrztu syna, Michał zostaje zamordowany przez Janka, ojca chrzestnego. Życie wyłoniło się z chaosu wody i w chaosie wody się pogrążyło, ciągnąc za sobą obydwu przyjaciół.


Film jest dobrze, przejrzyście skonstruowany. Wydaje się być z początku filmem o małżeńskim trójkącie, ale szybko okazuje się, że coś tu nie pasuje. Michałowi udało się stworzyć dobre życie: dobra praca, piękne mieszkanie i wspaniały samochód, kochająca żona i małe dziecko. Stabilna szczęśliwa rodzina. W końcu, różnych drobnych szczegółów, domyślamy się, że jednak są to ostatnie jej dni. Michałowi kończą się pieniądze na opłacenie haraczu. Rośnie coraz bardziej napięcie pomiędzy pięknem i pełnią życia, którą się udało osiągnąć, a nieuchronną koniecznością śmierci. Jak w greckiej tragedii, bohater nie ma gdzie i jak uciec przed losem, przed ścigającą go przeszłą winą, która była wynikiem innej winy. Zaplątanie w sieci zła, zapewne ze strachu, lęku, braku pomysłu na życie, czy braku perspektyw.


Michał ma plan, zwariowany plan: chce, by Janek został mężem jego żony. Chce ich zbliżyć do siebie, ale jednocześnie nie może się z tym pogodzić i ciągle chce mieć ją tylko dla siebie. Magda jest trochę naiwna, łatwowierna, bierze wszystko za dobrą monetę, choć próbuje ustawiać Michała w jakiś drugorzędnych sprawach. Michał natomiast okłamywał Magdę całe ich krótkie życie razem. Nigdy nie powiedział jej co robił wcześniej i dlaczego ostatnio tak dziwnie się zachowywał. Pojawia się pytanie, czy czasem jego ideałem nie było jakieś sztuczne życie? Chciał chyba bronić Magdę i dziecko przed całym złem, w które sam się władował. Ale czy na tym polega miłość? Czy na tym polega głęboka relacja między osobami? Czy nie jest to trochę patriarchalne? Być może też dlatego Michałowi cała sytuacja wydaje się bez wyjścia. Do końca milczy, i składa siebie niejako w ofierze za spokój swoich najbliższych. Ale właśnie, czy ta ofiara przyniesie spokój?


Janek zabił Michała. Być może zabił go, gdyż chciał mu oszczędzić cierpienia, zarówno tego rozstroju psychicznego, jaki niosło ze sobą czekanie na śmierć, jak i fizycznego, które widział jak może być okrutne, gdy wiązł udział w akcji Grubego. Janek, niestety, nie potrafił inaczej pomóc przyjacielowi. Jest zmuszony szybko dojrzewać, zabrać się za bary z powagą życia. Nie można ciągle być sztubakiem, wesołym chłopakiem, który żyje od imprezy do imprezy, i tak naprawdę nie wie, czego chce od życia, poza tym, by było wesoło. Był zmuszony zbyt szybko dojrzewać. Nie da się jednak przeskakiwać zmarnowanego czasu. Dlatego jest bezradny. Zderzenie z problemami życia zastało go całkowicie nieprzygotowanym. Naiwne próby rozmowy z Grubym na temat Michała kończą się tym, że sam staje się przestępcą i mordercą biorąc udział w brutalnej akcji (najokropniejsze sceny przemocy fizycznej w całym filmie). W końcu staje się zabójcom przyjaciela.


Czy Janek podejmie plan Michała? Jeśli tak, będzie musiał podobnie jak on kłamać Magdzie, a Gruby, świadek zabójstwa, będzie miał i na niego haczyk? Czy i on nie powtórzy czasem losu Michała?

„Chrzest”, dramat obyczajowy, Polska, 2010, 86 min. Reżyseria: Marcin Wrona, scenariusz: Grzegorz Jankowski, Grażyna Trela, Dariusz Glazer, zdjęcia: Paweł Flis, muzyka: Marcin Macuk. Występują: Tomasz Schuchardt, Wojciech Zieliński, Natalia Rybicka. Premiera: światowa: 26 maja 2010; polska: 22 października 2010.

Zima Kościoła?

Czy z Kościołem jest aż tak źle?

O Kościele dyskutować warto. Zwłaszcza gdy do dyskusji zachęca osoba mocno w sprawy wiary zaangażowana i oddana służbie Chrystusowi. Taką osobą z pewnością jest o. Ludwik Wiśniewski OP. Głosów takich należy życzliwie wysłuchać, starać się wniknąć w intencję, co nie znaczy zawsze i we wszystkim się zgadzać.

O. Wiśniewski z pewnością formułuje wiele intuicyjnych ocen, tzn., nie popartych badaniami i analizami. Ale nie byłbym takim dogmatycznym „naukowcem”, który wierzy tylko badaniom, zwłaszcza w tak trudno uchwytnych sprawach, jakimi są wiara i życie duchowe, stan duchowy człowieka i społeczeństwa. Tego nie da się wyczytać z żadnych, nawet najlepszych badań. To trzeba po prostu wyczuć. Prorocy Izraela nigdy nie prowadzili badań socjologicznych, a jednak ostro krytykowali zły stan społeczeństwa, religii i wiary i zapewne ich współcześni zarzucali im arbitralność i przesadność. (Oczywiście nie chcę tutaj robić z o. Wiśniewskiego proroka – proroctwa weryfikuje czas). Myślę, że jedną z funkcji zakonników jest właśnie być głosem prorockim, może czasem trochę przesadzonym i wyolbrzymionym, posługującym się metaforami i obrazami, tak jak św. Jan Chrzciciel. Suche wywody naukowców i nudnych nieraz teologów zagłaskujących wszystko wprawnym słowem wnoszą bardzo mało. Aby coś się ruszało potrzeba także poruszenia emocji, wyobraźni (której tak często brakuje w Kościele), intuicji. Używanie wyłącznie tzw. czystego rozumu i obiektywnych racji w naukach humanistycznych i filozofii, jak to świetnie pokazuje Dostojewski, prowadzi zbyt często do monstrualnych i tragicznych w skutkach racjonalizacji.

Oczywiście, o. Wiśniewski jest w swojej wypowiedzi niejasny a może i omylny, np. nie wiadomo, jak rozumie termin „katolicki” i wydaje się, że posługuje się nim arbitralnie, jednym go odmawiając a innym przypisując. Nie wiem też, co rozumie przez „prawdziwą „twarz” Kościoła”. Odnoszę wrażenie, że chyba chodzi mu o idealną (wedle jakiegoś ideału) twarz Kościoła. A może prawdziwą jest właśnie ta realna. Myślę także, że bardzo niesprawiedliwe jest stwierdzenie: „wydaje się, że "piętą Achillesa" naszego polskiego Kościoła, w tym biskupów i kleru, jest nieumiejętność komunikowania się ze zmieniającym się światem.” Na szczeblu lokalnym jest podejmowanych bardzo dużo inicjatyw, wielu księży, wiele zakonnic i zakonników oraz świeckich osób eksperymentuje, ale nie rozdmuchuje tego, co robi. Raz eksperyment się udaje raz nie. Ale jest duże pragnienie, zwłaszcza wśród młodych duchownych, a także świeckich, by komunikować się i dotrzymywać kroku zmieniającemu się światu. Nie jest to łatwe, gdyż ten zmieniający się świat jest ambiwalentny i potrzeba nieraz wiele czasu, prób i błędów by wytyczyć sobie drogę. Zgadzam się, że „Polski Kościół czeka wielka praca nad językiem, którym przemawiamy do wiernych.” Ale muszę powiedzieć, że jako młody kapłan i zakonnik, znowu nie tak często spotykałem się z kazaniami, o jakich mówi o. Wiśniewski (pewnie w rejonach wiejskich jest ich więcej niż w obszarach miejskich). Na pewno zawsze można homiliom coś zarzucić, nie jest to jednak katastrofa i myślę, że widać poprawę na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Zgadzam się, że nie wolno pozwolić, by Kościół w Polsce był kojarzony z jednym nurtem, tym radiomaryjnym. Byłoby to bardzo źle, przede wszystkim dlatego, że fałszywie – Kościół w Polsce jest różnorodny. Niemniej warto zapytać, dlaczego innych środowisk katolickich, nawet bardzo zasłużonych, nie stać na to, by wyłonić z siebie jakieś charakterystyczne twarze (może być ich wiele) i być bardziej widocznymi? Poza tym, dlaczego twarzami Kościoła mają być tylko biskupi? Dla wielu młodych twarzami Kościoła są np. Szymon Hołownia, Jacek Prusak SJ i inni, nie mówiąc o kilku charyzmatycznych duchownych oraz świeckich.

Ogólnie mówiąc, po przeczytaniu listu, mam wrażenie, że o. Wiśniewski za dużo słucha Radio Maryja i zbyt często czyta „Nasz Dziennik”. Dla mnie jego wypowiedzi oraz ton listu są zrozumiałe, gdy się je umieści na tym właśnie tle i odczyta jako reakcja na poczynania tego środowiska. Poza tym środowiskiem natomiast dzieje się dużo dobrego, choćby tylko przykładowo w dominikańskich duszpasterstwach akademickich i jezuickich domach rekolekcyjnych.

Pozwalając sobie na szersza refleksję, myślę, że trudno wymagać od dyskursu o Kościele by przebiegał wedle jakiś wyimaginowanych standardów. Tym bardziej, że w Polsce jeszcze nie mamy wyrobionego w tym zakresie jakiegoś standardu ani kultury. Być może chodzi nawet o różne standardy. Ludzie dyskutują o Kościele z różnych pozycji, z wnętrza odmiennych światopoglądów i odległych od siebie punktów widzenia. Różne opowieści nakładają się na siebie, interferują, wzmacniając się lub osłabiając. Kościół po prostu tak z tych punktów widzenia wygląda. I na pewno coś można zrobić, żeby wyglądał inaczej. Dziwne wydaje się wskazywanie przez niektórych publicystów, którym mediom wolno, a którym nie wolno dyskutować o Kościele. Do Kościoła jako także społeczności widzialnej można podchodzić za pomocą kategorii służących do oceny innych widzialnych społeczności. Dyskursy o Kościele były i będą różne. Oczywiście, nie zwalnia to z krytycznej oceny danego dyskursu.

Na pewno potrzeba debaty o Kościele, do której zachęca o. Wiśniewski (nawet ci, którzy powątpiewają o tym, zabierając głos, przyłączają się do dyskusji). Debaty zmuszają do myślenia, konstruowania argumentów, czytania książek, konsultowania ekspertów, testowania własnej kultury komunikacji oraz zachęcają do weryfikacji własnych postaw. Przede wszystkim mają duży wkład może nie tyle do rozwiązania spornych kwestii, co do ich ujaśnienia, sprecyzowania, ukazania ich subtelności oraz złożoności. I już samo to jest bardzo cenne. Być może nawet niekiedy debaty pokazałyby, że za różnymi niemożnościami w Kościele stoją po prostu bardzo „ludzkie sprawy”. Moją postawę, co do zmian w polskim Kościele określiłbym raczej jako ostrożny i krytyczny optymizm.

Gdzieś w Polsce