W szkołach wyższych zaczyna się rekrutacja. Absolwenci
wybierają te uczelnie, które są wysoko notowane, czyli dla których suma punktów
przyznawanych za różne aspekty działalności jest najwyższa. Uczelnie natomiast
wybierają tych absolwentów, którzy mogą się pochwalić odpowiednią ilością
punktów za wyniki w swojej dotychczasowej edukacji. Tak, ku przerażeniu
humanistów, edukacja i wychowanie kręci się wokół punktów, czyli odpowiednio
spreparowanych liczb. Każdy stara się przylepić sobie jak najwyższy w danej
hierarchii numerek.
Liczby wydają się być fetyszem współczesnej kultury
zachodniej (N. Rescher). Wprost obsesyjnie lubujemy się w wskaźnikach,
poziomach, kursach, stopniach, rankingach. Przyjmuje się nieraz, że tylko
tworzenie systemów kwantyfikacji jest drogą do dostarczenia spójnej,
wiarygodnej, wiedzotwórczej informacji i prowadzi do autentycznego rozumienia.
W badaniach społeczeństwa statystyka staje się wyrocznią, która dla decydentów
wyznacza jasną linię oddzielającą racjonalne decyzje i wybory
polityczno-gospodarcze od nieracjonalnych.
Na ile liczby coś mówią? Przy bliższej refleksji, chociażby
nad edukacją, wydaje się absurdalne, by tak wiele tak różnych elementów móc
wyrazić za pomocą jednej liczby, jak to robią np., rankingi uczelni, albo
procedury kwalifikacyjne na studia. Bo jakim działaniem matematycznym, połączyć
ze sobą ilość studentów na uczelni, dorobek kadry naukowej, oraz dostępność
akademików, by otrzymać jedną liczbę, która umieści uczelnie w szeregu? Są to
przecież odmienne wymiary edukacji! Że takie procedury są przydatne dla
rankingów (i przynoszą pieniądze), nie znaczy, że są autentyczną informacją. A
co mówią liczby, na które przekłada się konkretnego człowieka, przychodzącego
do biura rekrutacyjnego? Czy dodanie do siebie (nawet wagowo traktowanych)
punktów, na przykład, za oceny z matematyki, polskiego i języka obcego oraz
punktów za udział w konkursach itp., jest w ogóle sensownym działaniem, nie
mówiąc już o tym, czy powstała w ten sposób suma rzeczywiście coś mierzy?
W planowaniu instytucji i rządów często istnieje jakieś
ukryte przekonanie, że tylko wtedy, gdy coś da się skwantyfikować można
otrzymać poznawczo znaczące rezultaty i właściwą wiedzę. Jednocześnie nieraz
milcząco się zakłada, że to, co nie da się skwantyfikować jest poznawczo
bezwartościowe i zaniedbywalne. Chyba także w Kościele przyjął się nowożytny
kwatyfikatywny paradygmat oceniania spraw i osób. Sztandarowo ujawnia się to
choćby w dyskusjach dotyczących tego, co będzie z Kościołem, gdy spadnie ilość
księży (albo ilość wiernych). Kościół ma przecież tyle niemierzalnych aspektów,
o wiele istotniejszych niż liczba księży czy zakonników. Czy czasem w Kościele
nie ulegamy idolowi liczb, by nie zostać posądzeni o brak (nowożytnej)
racjonalności? Czy i decyzje nie są podejmowane pod presją liczb? Dlaczego np.
mniejsza ilość księży nie mogłaby prowadzić do dynamiczniejszego rozwoju
chrześcijaństwa? Dlaczego to akurat te rzeczy, zjawiska, procesy, których nie
da się policzyć czy skwantyfikować nie miałyby odkrywać donioślejszej roli w
rozwoju chrześcijaństwa?
Liczby nie zawsze wskazują na to, jaki będzie wpływ czegoś
na sprawy świata, państwa, czy choćby los poszczególnej instytucji edukacyjnej.
To, co najłatwiej uchwytne i mierzalne nie musi być w rzeczywistości
najistotniejsze. No chyba że przyjmiemy jakąś mocną metafizykę liczb.
Być może obecny kryzys ekonomiczny to także efekt zaufania
do liczb, indeksów, statystyk, rankingów. Często przywołuje się ilościowe
informacje jako podstawę do podejmowania decyzji, wywierania presji,
wyznaczania politycznych i społecznych strategii. Zaufanie do nich sprawiło, że
ludzie pracujący w bankach i instytucjach finansowych zrezygnowali z
kształtowania w sobie moralnego etosu, myślenia według wartości, zdrowego
rozsądku.
Sztywne trzymanie się liczb nieraz może się okazać
zasadniczą przeszkodą niż ułatwieniem dla krytycznego i refleksyjnego myślenia.
„Twarde liczby”, rzucane na oślep przez „gadające głowy” zdają się nieraz
wypełniać luki w refleksji i niedostatki w zdrowym rozsądku. Zaufanie do liczb,
sprawia, że ludzie wydają się tracić świadomość tego, jak ogromnie ważna jest
życiowa mądrość, zdrowy rozsądek, trzeźwy osąd sytuacji, znajomość ludzkiej
natury, intuicja, znajomość historii, myślenie analogiczne i obrazowe. Nie
możemy tak łatwo zastąpić liczbami przemyślanego osądu, wymagającego czasu
dojrzewania do decyzji, kontemplacyjnego i refleksyjnego elementu ludzkiej
inteligencji. To w oparciu o takie elementy można otrzymać słuszną ocenę
kwantyfikowanych wymiarów rzeczy i spraw, wartościowanie liczbowych danych, ich
dobór i interpretację. Statystyka może dać znaczące informacje, ale osobie,
która posiada te inne, wyżej wymienione cechy.
We współczesnej trosce o wskaźniki rozwoju gospodarczego
(którą całym sercem podejmuje system edukacyjny) trzeba sobie przypominać o
konieczności troszczenia się o sprawy i rzeczy, które nie da się policzyć.
Powinny też o tym pamiętać młode osoby, które na progu swojego dorosłego życia
mają stać się liczbą i uczyć się myśleć liczbami, bo tak jest wygodniej dla
technokratycznego społeczeństwa. Ocenianie wartości osoby, czy instytucji za
pomocą jednej liczby jest pragmatycznie efektywnym i urzekającym pomysłem
technokratów, ale jednocześnie intelektualnie całkowicie niesatysfakcjonującym.
Wprowadza bowiem w iluzję posiadania rzetelnej informacji czy wiedzy. „Wiedza”
ta zdobyta jest za cenę zlekceważenia całej masy aspektów rzeczywistości i
wielu wymiarów życia poszczególnych osób, które w długim dystansie mogą się
okazać decydujące o przyszłości świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz