środa, 4 lipca 2012

Czy liczby coś mówią?


W szkołach wyższych zaczyna się rekrutacja. Absolwenci wybierają te uczelnie, które są wysoko notowane, czyli dla których suma punktów przyznawanych za różne aspekty działalności jest najwyższa. Uczelnie natomiast wybierają tych absolwentów, którzy mogą się pochwalić odpowiednią ilością punktów za wyniki w swojej dotychczasowej edukacji. Tak, ku przerażeniu humanistów, edukacja i wychowanie kręci się wokół punktów, czyli odpowiednio spreparowanych liczb. Każdy stara się przylepić sobie jak najwyższy w danej hierarchii numerek.

Liczby wydają się być fetyszem współczesnej kultury zachodniej (N. Rescher). Wprost obsesyjnie lubujemy się w wskaźnikach, poziomach, kursach, stopniach, rankingach. Przyjmuje się nieraz, że tylko tworzenie systemów kwantyfikacji jest drogą do dostarczenia spójnej, wiarygodnej, wiedzotwórczej informacji i prowadzi do autentycznego rozumienia. W badaniach społeczeństwa statystyka staje się wyrocznią, która dla decydentów wyznacza jasną linię oddzielającą racjonalne decyzje i wybory polityczno-gospodarcze od nieracjonalnych.



Na ile liczby coś mówią? Przy bliższej refleksji, chociażby nad edukacją, wydaje się absurdalne, by tak wiele tak różnych elementów móc wyrazić za pomocą jednej liczby, jak to robią np., rankingi uczelni, albo procedury kwalifikacyjne na studia. Bo jakim działaniem matematycznym, połączyć ze sobą ilość studentów na uczelni, dorobek kadry naukowej, oraz dostępność akademików, by otrzymać jedną liczbę, która umieści uczelnie w szeregu? Są to przecież odmienne wymiary edukacji! Że takie procedury są przydatne dla rankingów (i przynoszą pieniądze), nie znaczy, że są autentyczną informacją. A co mówią liczby, na które przekłada się konkretnego człowieka, przychodzącego do biura rekrutacyjnego? Czy dodanie do siebie (nawet wagowo traktowanych) punktów, na przykład, za oceny z matematyki, polskiego i języka obcego oraz punktów za udział w konkursach itp., jest w ogóle sensownym działaniem, nie mówiąc już o tym, czy powstała w ten sposób suma rzeczywiście coś mierzy?

W planowaniu instytucji i rządów często istnieje jakieś ukryte przekonanie, że tylko wtedy, gdy coś da się skwantyfikować można otrzymać poznawczo znaczące rezultaty i właściwą wiedzę. Jednocześnie nieraz milcząco się zakłada, że to, co nie da się skwantyfikować jest poznawczo bezwartościowe i zaniedbywalne. Chyba także w Kościele przyjął się nowożytny kwatyfikatywny paradygmat oceniania spraw i osób. Sztandarowo ujawnia się to choćby w dyskusjach dotyczących tego, co będzie z Kościołem, gdy spadnie ilość księży (albo ilość wiernych). Kościół ma przecież tyle niemierzalnych aspektów, o wiele istotniejszych niż liczba księży czy zakonników. Czy czasem w Kościele nie ulegamy idolowi liczb, by nie zostać posądzeni o brak (nowożytnej) racjonalności? Czy i decyzje nie są podejmowane pod presją liczb? Dlaczego np. mniejsza ilość księży nie mogłaby prowadzić do dynamiczniejszego rozwoju chrześcijaństwa? Dlaczego to akurat te rzeczy, zjawiska, procesy, których nie da się policzyć czy skwantyfikować nie miałyby odkrywać donioślejszej roli w rozwoju chrześcijaństwa?

Liczby nie zawsze wskazują na to, jaki będzie wpływ czegoś na sprawy świata, państwa, czy choćby los poszczególnej instytucji edukacyjnej. To, co najłatwiej uchwytne i mierzalne nie musi być w rzeczywistości najistotniejsze. No chyba że przyjmiemy jakąś mocną metafizykę liczb.

Być może obecny kryzys ekonomiczny to także efekt zaufania do liczb, indeksów, statystyk, rankingów. Często przywołuje się ilościowe informacje jako podstawę do podejmowania decyzji, wywierania presji, wyznaczania politycznych i społecznych strategii. Zaufanie do nich sprawiło, że ludzie pracujący w bankach i instytucjach finansowych zrezygnowali z kształtowania w sobie moralnego etosu, myślenia według wartości, zdrowego rozsądku.

Sztywne trzymanie się liczb nieraz może się okazać zasadniczą przeszkodą niż ułatwieniem dla krytycznego i refleksyjnego myślenia. „Twarde liczby”, rzucane na oślep przez „gadające głowy” zdają się nieraz wypełniać luki w refleksji i niedostatki w zdrowym rozsądku. Zaufanie do liczb, sprawia, że ludzie wydają się tracić świadomość tego, jak ogromnie ważna jest życiowa mądrość, zdrowy rozsądek, trzeźwy osąd sytuacji, znajomość ludzkiej natury, intuicja, znajomość historii, myślenie analogiczne i obrazowe. Nie możemy tak łatwo zastąpić liczbami przemyślanego osądu, wymagającego czasu dojrzewania do decyzji, kontemplacyjnego i refleksyjnego elementu ludzkiej inteligencji. To w oparciu o takie elementy można otrzymać słuszną ocenę kwantyfikowanych wymiarów rzeczy i spraw, wartościowanie liczbowych danych, ich dobór i interpretację. Statystyka może dać znaczące informacje, ale osobie, która posiada te inne, wyżej wymienione cechy.

We współczesnej trosce o wskaźniki rozwoju gospodarczego (którą całym sercem podejmuje system edukacyjny) trzeba sobie przypominać o konieczności troszczenia się o sprawy i rzeczy, które nie da się policzyć. Powinny też o tym pamiętać młode osoby, które na progu swojego dorosłego życia mają stać się liczbą i uczyć się myśleć liczbami, bo tak jest wygodniej dla technokratycznego społeczeństwa. Ocenianie wartości osoby, czy instytucji za pomocą jednej liczby jest pragmatycznie efektywnym i urzekającym pomysłem technokratów, ale jednocześnie intelektualnie całkowicie niesatysfakcjonującym. Wprowadza bowiem w iluzję posiadania rzetelnej informacji czy wiedzy. „Wiedza” ta zdobyta jest za cenę zlekceważenia całej masy aspektów rzeczywistości i wielu wymiarów życia poszczególnych osób, które w długim dystansie mogą się okazać decydujące o przyszłości świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz